* * *
Odprowadziłem Valenę tylko do połowy drogi. Tam spotkaliśmy się z Richardem. Choć byłem ostrożny, on pierwszy nas zobaczył. Za pas miał wetkniętą schiavonę, na plecach karabin maszynowy, którego magazynek pachniał srebrem, w dłoni trzymał archaiczny oszczep z kamiennym grotem. Najwyraźniej zmierzał w stronę zamku. Kiedy tych dwoje się objęło, odwróciłem wzrok. To nie był widok dla mnie, co więcej – ja obejmuję nieco inaczej, a nie chciałem budzić znów tego pragnienia. Nie tutaj, nie teraz.
Pożegnałem się z nimi natychmiast, pewien, że nigdy nie skorzystam z propozycji odwiedzenia ich w Kosterlitz. Wiedziałem dlaczego. Powiedzieliśmy sobie „z bogiem” i każdy ruszył w swoją stronę. Po kilku krokach odwróciłem się, żeby zobaczyć, jak Richard maskuje swoje ślady. Wydawał się większy niż wcześniej, a nad jego głową rozpoznałem niewyraźny kontur jeleniego poroża.
JABŁONKÓW –
ZNAJDŹ SOBIE OBROŃCĘ I STRZEŻ SIĘ
Już dawno zostawiłem za sobą Bratysławę, Malacky. Przez ostatnie dni przemierzałem ziemię niczyją w kierunku północno-wschodnim. Unikałem ludzi, którzy zamieszkiwali tę krainę, żeby zostawić jak najmniej śladów – w razie gdyby milady czy raczej hrabia Deffer zmienili zdanie i zaczęli mnie szukać. Nie dowiedziałem się niczego o tajemniczym R. C. W
jedynych jak okiem sięgnąć miastach mieszkali ludzie, którzy niezbyt chcieli ze mną rozmawiać. Miałem nadzieję, że uda mi się znaleźć w starej prasie coś więcej na temat wydarzeń sprzed osiemdziesięciu lat. Niestety, z bratysławskiego centrum nie zostało prawie nic. Nie znalazłem nawet miejsca, w którym stał niegdyś ratusz z księgami metrykalnymi albo biblioteka. W dodatku tubylcy używali papieru najwyżej jako podpałki. Musiałem jechać dalej, bardziej na północ.
Przede mną otwierała się szeroka na kilka kilometrów kotlina, od wschodu i zachodu odgrodzona górami. Przyjechałem z południa przez przełęcz biegnącą nieopodal opuszczonej osady, która nazywała się, jak informowała zardzewiała tablica, Mosty koło Jabłonkowa.
Ostrożnie minęliśmy padlinę praleśnego olbrzyma. Micuma zatrzymała się, dając mi ostatnią szansę wyboru, którą drogą chciałbym kontynuować naszą podróż. Dwieście metrów dalej po prawej stronie przebiegała asfaltowa autostrada. Kusiła komfortem jazdy, tylko że jakiś czas temu przeszło po niej coś, co zostawiło na pierwotnie gładkiej nawierzchni ślady głębokie niemal na metr i trzykrotnie dłuższe niż przeciętnego wzrostu dorosły człowiek. Ich brzegi były spalone – autostradą mógł kroczyć jeden z ognistych demonów. Od tego czasu minęło już z dziesięć lat, dlatego właśnie niepokoiło mnie, że w dziurach nic nie rośnie. Nie leżały w nich nawet żadne śmieci, liście czy kamienie, jakby po przejściu potwora zostało tam coś niewidzialnego. I z pewnością szkodliwego dla zdrowia.
* * *
Wybrałem więc drugą drogę, wijącą się po zboczach gór, nieustannie wznoszącą się i
opadającą. Czas, we współpracy z wodą i lodem, już dawno zerwał utwardzoną nawierzchnię, zostawiając jedynie ubite kamienie, po których spływały niezliczone potoki. Zmusiłem Micumę, by przyspieszyła kroku. Odwróciła się, spojrzała na mnie z wyrzutem, lecz posłusznie ruszyła dalej. Po dwóch godzinach ciężka droga odwdzięczyła nam się pięknym widokiem. Na północnym wschodzie leżało jakieś miasto. Miałem nadzieję, że to Trzyniec.
Według łudzi, z którymi rozmawiałem, było to wielkie przemysłowe miasto, gdzie łatwo o każdą pracę. Przez chwilę stałem i w zamyśleniu patrzyłem na dół. Nie, to nie Trzyniec.
Miasteczko było zbyt małe, poza tym w Trzyńcu działały huty, a nigdzie nie widziałem żadnego smogu, nieodzownego towarzysza techniki i przemysłu. Sięgnąłem do bocznej sakwy i wyciągnąłem mapę. Nie była zbyt dokładna. Przedstawiała świat przed Krachem, ale zaznaczono na niej Mosty koło Jabłonkowa, drogę, z której zrezygnowałem, a nawet linię kolejową. Nie przekraczałem jednak żadnych torów. Być może kilka lat po Krachu padły łupem złomiarzy. Po krótkiej analizie mapy stwierdziłem, że miasteczko przede mną to Jabłonków. Dlaczego nie, może kiedyś wiodło się tu dobrze nawet jabłoniom; kiedyś, kiedy klimat należał do cieplejszych.
Im dłużej obserwowałem tę krainę, tym gorsza była widoczność, jakby w powietrzu unosił się jakiś opar. Potem uświadomiłem sobie, że mgłę widzę tylko Okiem. Po długim okresie współpracy zbuntowało się i pokazywało mi coś, co w rzeczywistości nie istniało. A może przeciwnie? Może usiłowało pokazać coś, czego zwykły śmiertelnik nie ma szans zobaczyć? I co może go zabić, a czasami zmetamorfizować. Sięgnąłem do drugiej sakwy i wyciągnąłem urządzenie Zeissa. Już dawno przestałem nazywać je lornetką, służyło do czegoś zupełnie innego. Przyłożyłem je do oczu, czekając, aż demon posili się kawałkiem mojego ciała i skoncentruje. Opar nad Jabłonkowem pozostał, zyskał chaotyczną strukturę, jakby był nośnikiem mocy, fizycznej lub innej. Poruszał się, modyfikował swój kształt, starając się wspiąć na zalesione góry. Przeszkadzała mu w tym jednak rozczłonkowana, wysoka na kilkadziesiąt metrów ściana migających cząsteczek, prawdopodobnie prochu.
Nawet Oko nie mogło tego objąć. Syknąłem – demon nadgryzł mnie po raz drugi, patrzyłem już zbyt długo. To, co widziałem, wyglądało jak walka oparu ze ścianą, bój o strefę wpływów. Straciłem całkiem ochotę, by zjechać do miasteczka, tylko że wszyscy muszą się czymś żywić, nawet ja. Poza tym po starciu z upiorami i przeprawie przez dżunglę w okolicach Dunaju potrzebowałem uzupełnić amunicję lub, jeśli to możliwe, zdobyć jeszcze skuteczniejszą. Choć zbliżałem się do cywilizacji, kraina wokół była bardziej dzika i niebezpieczna, niż się tego spodziewałem.
Znowu ruszyłem przed siebie, trzymając się z dala od asfaltu, mimo że musiałem przez to nadłożyć trochę drogi. Chwilami jechałem pośród drzew, chwilami przez świeże poręby.
Wydawało się, że miejscowi pragnęli odepchnąć las jak najdalej od swoich posiadłości. A może walczyli z takim zacięciem o każdy kawałek roli – powierzchnia kotliny była jednak na tyle duża, że nawet na mniej urodzajnej glebie dało się wyhodować tyle ziemniaków i zboża,
by wystarczyło dla wszystkich.
Droga od dłuższego czasu wznosiła się ku górze, miejscami zwężając. Po niekończącej się wspinaczce zaczęła wreszcie opadać w dół. Raptem kilka metrów za szczytem odbijała od niej odnoga – karkołomna ścieżynka przez las. Zawahałem się. Nie wyglądało na to, żeby ktoś ostatnio tędy wędrował. Leżały na niej połamane gałęzie i kamień ze stoku. W powietrzu unosił się zapach starego pożaru. Zostawiłem Micumę i z Margaret w kaburze zacząłem się wdrapywać. Po niecałych stu metrach dotarłem do spaleniska. To był stary dom, chata z bali postawiona na wysokich kamiennych fundamentach. Z drewnianej konstrukcji zostało jedynie trochę popiołu, fundamenty częściowo rozebrano. W jaworze, który stał tak blisko domu, że spłonęły jego gałęzie, była wycięta spirala, pomalowana na czerwono dla spotęgowania wrażenia. Przejechałem opuszkami palców po szorstkiej powierzchni i oblizałem je. Krew.
Znalazłem jeszcze pusty chlew i zapuszczone ziemniaczane poletko za domem. Już chciałem wracać, kiedy trochę wyżej na pniu jednego ze świerków dostrzegłem coś białego – ludzką głowę przybitą do drzewa wielkim gwoździem. Z bliska jej człowieczeństwo budziło już wątpliwości. Gwóźdź wbito w kość czołową tak, że jego główka przypominała trzecie oko.