Czaszka wydawała się większa niż u zwykłego człowieka, ale nie dostrzegłem więcej szczegółów. Z twarzy została mniej więcej połowa, rozkład zmyl z niej rysy. Odetchnąłem głęboko. Nie próbowałem rozpoznać zapachów. Szukałem atmosfery tego miejsca, emocji, które mogły się jeszcze gdzieś unosić.
Martwy mieszkał w tym domu. Nie umarł od razu, zafundowano mu długie cierpienia.
Stojąc pod drzewem i patrząc w stronę lasu, nie miał nadziei, że przeżyje – miał nadzieję, że zostanie pomszczony. Niczego więcej się nie dowiedziałem.
Odwróciłem się i przy ruinach domu zobaczyłem Micumę. Przeglądała zgliszcza, ze skupieniem obwąchiwała spiralę wyciętą w jaworze.
– Trafiłaś na coś ciekawego? – zapytałem.
Gdybym znalazł aparat artykulacyjny albo inny wypróbowany mechanizm do
porozumiewania się, od razu zainstalowałbym go w Micumie. Z każdym dniem nabierałem coraz większego przekonania, że analityczny chip i sztuczna struktura nerwowa, którą inżynierowie Mitsubishi umieścili w jej mózgu, są dużo lepsze i dużo bardziej złożone, niż swego czasu przypuszczałem. Nawet bez głosu potrafiła przekazać mi istotne informacje.
– Kaleka. Żył na odludziu, żeby za bardzo się nie wychylać. Ale i tak nie podobał się kilku ludziom. Przyszli w nocy, podpalili strzechę, a jego zabili – powiedziałem głośno.
Popatrzyła, jakby mi brakowało piątej klepki.
– Wiem, czaszka na drzewie, wiadomość zostawiona dla kogoś, spirala... – Wzruszyłem ramionami. – Zostawmy to i jedźmy.
Z punktu widzenia ludzi też byłem kaleką, może nawet mutantem albo czymś jeszcze gorszym, pozszywańcem. Lecz w przeciwieństwie do trójokiego faceta, który teraz patrzył na górę, trudno było mnie zabić. Bardzo trudno. Dotąd nikomu się to nie udało.
Po kolejnych trzech kilometrach, chcąc nie chcąc, musiałem zjechać ze ścieżki, a potem w dół zboczem i między polami. Większość została już zaorana przed zimą. Zauważyłem mężczyznę z końskim i bydlęcym zaprzęgiem. Nikt na mnie nie spojrzał więcej niż raz, ale im bardziej zbliżałem się do miasteczka, tym silniejsze odnosiłem wrażenie, że wiedzą o mnie i że powitają mnie nieprzyjazne uśmiechy. Może mieli krótkofalówki albo telefony komórkowe, może używali łączy telepatycznych. Nigdy nic nie wiadomo.
Na skrzyżowaniu, gdzie w końcu wjechałem na całkiem przyzwoicie utrzymany asfalt, czekało na mnie pięciu mężczyzn. Dwóch z nich trzymało rewolwery, jeden myśliwską strzelbę, inny granat, a ostatni pistolet maszynowy. Jak na członków komitetu powitalnego rekrutowanych z chłopów pracujących w polu, byli całkiem nieźle uzbrojeni.
– Nie chcemy tu takich jak ty – odezwał się właściciel największej spluwy.
Ich twarze były spalone słońcem i wychłostane wiatrem, zmarszczki zmieniały je w pełne nienawiści maski.
Położyłem ręce na udach, Margaret już czekała w pełnej gotowości, wręcz dygotała żądzą wystrzelenia. A może to ja byłem roztrzęsiony? Obie strony mojej osobowości w harmonijnej zgodzie?
– A wam się pewnie wydaje, że się wystraszę tych waszych zabaweczek, co?
Mój głos brzmiał paskudnie; jadowicie i paskudnie, pobrzmiewała w nim agresja.
Ostatnio wciąż skądś uciekałem, przeszłość przeciekała mi między palcami, nie miałem więc dobrego humoru. A ten martwy chłopina na górze popsuł mi go jeszcze bardziej, bóg raczy wiedzieć dlaczego.
– Z tego rewolweru zastrzeliłem niedźwiedzia. – Mężczyzna pokazał nierdzewną czterdziestkęczwórkę. – Wracaj tam, skąd przyszedłeś.
Ostatnie zdanie przemknęło przez moją pamięć jak impuls czegoś dobrze znanego. Już to kiedyś słyszałem, dawno temu, i to wiele, wiele razy.
Zeskoczyłem z konia i stanąłem przed nimi. Instynktownie cofnęli się o krok, potem uświadomili sobie, że ich jest pięciu, a ja sam, w dodatku wszyscy we mnie celują. Margaret znowu spoczywała w kaburze, choć nie pamiętałem, żebym ją tam wetknął. Mężczyzna z rewolwerem przytknął mi lufę do brzucha. Nabój śmierdział mocą, której nie rozpoznawałem, ale byłem pewien, że rozszarpałby wnętrzności bardziej niż wystrzał z moździerza.
Spust drgnął, Oko pokazało mi to precyzyjnie w niemal artystycznym ujęciu. Huknąłem mężczyznę Ręką niczym młotem, zachrzęściły kości. Jeden dłuższy krok i już stałem pomiędzy nimi. Na twarzy mięśniaka ze strzelbą myśliwską odbiłem stalowe paski rękawic.
Padł na ziemię i to uratowało mu życie, ponieważ jego dwaj towarzysze zaczęli strzelać. Serii z karabinu wtórowały pojedyncze strzały z rewolweru. Kule rozrywały mięso, puste magazynki wylatywały z brzękiem na chodnik. Nagle zapadła cisza. Tylko ja trzymałem się na nogach, czterej mężczyźni konali w męczarniach. Piąty, ze zmiażdżonym nosem, rozglądał
się zdziwiony i na wszelki wypadek nie wstawał.
– A ja miałem nadzieję, że znajdę tu jakąś pracę. – Pokręciłem głową i schyliłem się po rewolwer. – Nie strzelisz mi w plecy, jak cię tutaj zostawię? – zapytałem ostatniego żywego.
– To by nie było fair.
Gorliwie pokręcił głową i odsunął od siebie karabin.
– Miłego dnia – pożegnałem się i ruszyłem w stronę miasteczka.
Po trzecim kroku odwróciłem się. Już trzymał w dłoniach karabin, twarz wykrzywiała mu nienawiść. Strzeliłem z biodra i znowu do niego podszedłem. Kula eksplodowała w ciele i niemal go przepołowiła. O dziwo, nadal żył.
– Dobij mnie – jęknął.
Wytarłem z rewolweru swoje odciski palców i wrzuciłem go do kałuży krwi.
– Miłego dnia.
Ten krótki przystanek był wart śmierci pięciu łajdaków. Czerpałem z niej szczerą, niekłamaną satysfakcję.
W zasięgu wzroku nikogo nie było, mogłem twierdzić, że nie miałem z tą masakrą nic wspólnego. Pytanie tylko, czy mi uwierzą. Miałem wrażenie, że tak. A może rzeczywiście znajdę tu dobrą pracę albo zrobię jakiś korzystny interes? Miałem kilka porządnych map.
Wprawdzie nie okolic Jabłonkowa, tylko terytoriów trochę bardziej na wschód, ale to akurat żaden problem, zresztą miejscowi zwykle znają swój teren doskonale. Chciałem też popytać o człowieka z inicjałami R. C, dowiedzieć się czegoś o bitwie o Sewastopol sprzed osiemdziesięciu lat. Dużo więcej obiecałem sobie jednak po wizycie w Trzyńcu. To miasteczko było zbyt zapyziałą dziurą. Owszem, Jabłonków był zapyziałą dziurą – ale dziurą na poziomie. Czyste ulice bez walających się wszędzie odpadków, działająca kanalizacja, jakiej nie widziałem nawet w wielkich metropoliach, sklepy, w których można dostać to i owo, tablice ogłoszeniowe z podobiznami obrzydliwych facetów i napisami „Poszukiwany żywy lub martwy”. Były to w połowie fotografie, a w połowie ręcznie malowane portrety.
Pod każdą widniał podpis trynieckiego sędziego Karkołoma. Mieli tutaj nawet kościół, stary katolicki kościół z ponurym, na wpół spalonym krzyżem, wznoszącym się wysoko ponad starannie zrekonstruowany dach.
Albo mieszkali tu ekstremalni konserwatyści, albo wariaci, ponieważ po tym, jak J. Ch.
postradał zmysły albo pojął, kim właściwie są ludzie, jego imienia wzywali już tylko szaleńcy.
Szczyt cywilizacji stanowił hotel z restauracją i stajnią dla koni. Dobrobyt zawdzięczano zapewne bliskości Trzyńca, inaczej nie umiałem tego wyjaśnić. Po asfaltowej autostradzie, która zdążyła już mi obrzydnąć, z pewnością poruszało się więcej karawan kupieckich, niż można by się spodziewać.