Zostawiłem Micumę przed wejściem, nie obrażałem jej przywiązywaniem do płotu.
Wszedłem do środka. Przywitał mnie przyjemny cień, zapach starych skór i ciche skrzypienie podłogi w kuchni.
Usiadłem przy stole, na którym leżała gazeta z zeszłego tygodnia. Oko, nie wiadomo dlaczego bardzo przyjaźnie do mnie nastawione, przełączyło się na tryb nocny, dzięki czemu mogłem czytać nawet przy tak słabym świetle. Tryniecki burmistrz M. Hoflex usunął z miasteczka lichwiarzy i podniósł podatki dla handlowców spoza regionu; miejscowy asesor szczęśliwie uniknął zamachu na swoje życie. Reszta wiadomości dotyczyła spraw gospodarczych i społecznych.
Wiedziałem, że ktoś wszedł do restauracji, choć nie słyszałem skrzypnięcia drzwi ani kroków. Po szeleście odzieży zorientowałem się, że przybyszów jest dwóch.
– Kelner jeszcze nie dotarł. – Spojrzałem na nich.
O mało co nie zakrztusiłem się ze zdziwienia, a Oko musiało kilkakrotnie zmienić ostrość, zanim pokazało mi porządnie czarną sutannę księdza. Drugi przybysz był o wiele bardziej pospolitym typem w staromodnej kevlarowej kamizelce i wysokich, ręcznie szytych butach ze skóry. W dłoni trzymał karabin z czasów tuż przed Krachem, a do przedramienia miał przymocowany nóż sprężynowy. Nie było go widać, ale dobrze znałem wzór, w jaki splatały się jego rzemienie na obcisłym rękawie koszuli wykonanej z materiału odpornego na przecięcia. Na szyi miał miniaturowy mikrofon. Lekko kanciasta sylwetka sugerowała, że pod mundurem kryje się skomplikowany egzoszkielet, który chroni przed uszkodzeniami ciała powstającymi w wyniku jego nienaturalnego ułożenia. Jeśli to był hi-tech, dawał o wiele więcej możliwości.
– Porucznik Janota – przedstawił się. – Ojciec Strazynski – wskazał na księdza.
Jego broń przez niemiły przypadek była wycelowana prosto we mnie, a on sam równie niemiłym przypadkiem trzymał palec na spuście. Z lufy emanowała ta sama moc co z nabojów jednego z mężczyzn pod miasteczkiem, a to już nie był przypadek. Możliwe, że rzemiosłem zajmował się tutaj jakiś strasznie poprawny teolog, demonolog albo inny wtajemniczony.
– R. C. – również się przedstawiłem.
Dziwne, cała ta sytuacja mnie bawiła, śmieszyła nawet. Do tej pory w ogóle nie zaobserwowałem u siebie poczucia humoru, choćby najczarniejszego, najbardziej gorzkiego.
– Podróżnik, handlowiec, okazyjnie podejmuję się prac, które rezydentom – sięgnąłem po słowo z trynieckich wiadomości – wydają się zbyt niebezpieczne. Na przykład.
Ojciec Strazynski nie spuszczał ze mnie wzroku. Czułem aż w lędźwiach, jak badał mnie, rozpracowywał, rejestrował poszczególne detale i starał się wydedukować, co z nich wynika.
W przeciwieństwie do niego Janota był niezwykle spięty i skupiony tylko na jednym – nie dać się zaskoczyć. Zwykły człowiek, ale we wspaniałej formie, sprawiał wrażenie doświadczonego. Po swojej stronie miał technologię i lepszą pozycję do ataku. Nasze szanse oceniałem jako równe. Mrugnął. Empata albo telepata, po Krachu najwięcej ocalało właśnie takich typów. Zwłaszcza wśród tych, którzy mieli w dłoni broń. Dotarło do niego, że nie zamierzam atakować, i trochę się rozluźnił. A co by było, gdybym zmienił zdanie? Może
czułbym to samo, co po śmierci tamtych pięciu na polu. To było jak błysk, mignięcie myśli.
Porucznik uspokoił się, a ja wiedziałem, że nic takiego nie zrobię. Być może na ułamek sekundy mój demon zamknięty w ciemności wydostał się na zewnątrz.
– Pod miasteczkiem doszło do rozlewu krwi. Mamy uzasadnione podejrzenie, że był pan świadkiem tego zajścia – zaczął ksiądz dziwnie ugodowym tonem.
– Co najmniej świadkiem – dodał Janota.
Lufa i palec na spuście ani drgnęły. Mało kto zdaje sobie sprawę, jak trudno tak wytrzymać. Albo miał wrodzony talent, albo przeszedł specjalne szkolenie.
– Macie na myśli tych pięciu mężczyzn – przytaknąłem.
– Tak, tych pięciu, których krew ma pan jeszcze na płaszczu – potwierdził porucznik.
Nie denerwował się. Jego głos był oschły, miał w sobie twardość matrycy do kucia stali, kontrolowanej rentgenem defektoskopowym.
– Wiecie, panowie, to było dziwne. Czekali na mnie... nie żeby mnie to zdziwiło. Co lepsze miasta mają swoje patrole, które kontrolują podejrzanych cudzoziemców. A ja jestem podejrzanym cudzoziemcem. – Uśmiechnąłem się do nich.
Moje poczucie humoru coraz bardziej mnie zaskakiwało. Czy to aby na pewno byłem ja?
Czy nie zostałem podstępnie zainfekowany jakimś inteligentnym wirusem? Może to przez spotkanie z królową upiorów, której imię usiłowałem wyprzeć z pamięci, i krótkotrwały dotyk przeszłości? Może.
– I co dalej? – zapytał spokojnie Janota.
Jego szanse wzrosły do dwóch do jednego. Dwa do jednego, gdybym nie miał Ręki.
Mimochodem odpiąłem zapięcie na rękawicy. Teraz mogłem otworzyć ją jednym ruchem, a Kleszcze, ostrzejsze niż jakiekolwiek noże, w okamgnieniu obróciłyby sytuację na moją korzyść.
– Jestem już bardzo długo w drodze. Muszę uzupełnić ekwipunek, sprzedać kilka rzeczy.
Przepełniony pokojem wędrowałem przed siebie, a oni naprawdę nie spoglądali na mnie zbyt przyjacielsko – kontynuowałem.
Początek zdania był prawdziwy, koniec absolutnie nie. Znowu ożyła we mnie ta radość, którą czułem, gdy przekroczyli granicę, gdy już tak bardzo przeciągnęli strunę, że nie było drogi odwrotu. Wykorzystałem to. Demon we mnie był zadowolony, ja właściwie też. Ani trochę mi nie przeszkadzało, że zginęli. Wilk syty i owca cała. W końcu nie miałem wrażenia, że udało mi się nasycić część swojego ja, wyrządzając krzywdę drugiej. Co innego, gdybym zabił Janotę.
– I co dalej? – zrozumiałem, że Janota już po raz drugi zadaje mi to pytanie, a spust jego karabinu przesunął się o milimetr. Znowu to artystyczne ujęcie Oka, było mi naprawdę życzliwe.
– Potem – rozłożyłem ręce w geście zdziwienia – zajęli się sobą i wystrzelali nawzajem.
W ogóle nie zwracali na mnie uwagi.
Janota nie odrywał ode mnie wzroku.
– Ojcze?
Strazynski tylko pokręcił głową. Uczucie, że leżę pod mikroskopem, zniknęło.
– Ten człowiek jest czysty. Ostatnio nie rzucił na nikogo żadnej klątwy ani czaru. Nie omamił tych mężczyzn.
– A czy jest zdolny rzucić klątwę albo czar? – chciał wiedzieć Janota.
– Co pan może na ten temat powiedzieć? – Strazynski zwrócił się do mnie kurtuazyjnie.
– Czy wyglądam na kogoś, kto potrafi zaklinać i czarować? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie.
– Tak – rzekł oschle Janota.
– Oto odpowiedź na pańskie pytanie, poruczniku. Wie pan również, że nie przekląłem waszych ludzi.
– To dobrze – stwierdził Janota i opuścił karabin. Byłem pewien, że wystarczyło mgnienie oka, by nabój trafił prosto w moje serce.
– Ma pan szczęście, że ci ludzie nie byli od nas. Przysłali ich z Trzyńca. Najemnicy, którzy mieli nas bronić, jakbyśmy sami nie mogli sobie poradzić.
Ojciec Strazynski spojrzał na porucznika – policjanta, a zapewne także miejscowego klawisza i detektywa.
– Może później omówimy z panem R. C. kilka spraw. Po tym, oczywiście, jak już pozałatwia swoje sprawy, z powodu których odwiedził nasze spokojne miasteczko.
– Potrzebujecie żołnierza? – zapytałem wprost, ale żaden nie odpowiedział.