Выбрать главу

Ksiądz ukłonił się na pożegnanie, Janota wymierzył we mnie palec wskazujący i pociągnął za wyimaginowany spust. Zanim drzwi się za nimi zamknęły, przy moim stole stał

już wysoki, zgarbiony ze starości mężczyzna z głową jak kula bilardowa. Kojarzył mi się z Rosjaninem ze wschodu. Musiałem spotkać się z kimś podobnym w poprzednim życiu, którego nie pamiętałem.

– Pan sobie życzy? – zapytał z miękkim akcentem.

Zacząłem zamawiać.

To były najlepsze trunki i jedzenie, odkąd sięgałem pamięcią, a kawa po prostu wyśmienita. Silna, aromatyczna i idealnie gorzka, bez kwaskowego posmaku, jakie miały wszystkie jej substytuty uprawiane na kontynencie.

Nie odmówiłem nawet kieliszka koniaku na zakończenie. Co ciekawe, nie chcieli zapłaty z góry. Dziwne. Może to przez wizytę ojca Strazynskiego i porucznika Janoty, choć stawiałbym raczej na tego drugiego. Należał do tych ludzi, którzy z przyjemnością rozstrzelaliby każdego, kto skala ich miasteczko. Tak, Janota uważał Jabłonków za swoje miasteczko. A to oznaczało tylko jedno – był imigrantem.

Koniak nie był koniakiem, ale winiakiem, delikatnym, aromatycznym, przypominał mi coś dawno minionego i przyjemnego. Skusiłem się na jeszcze jeden kieliszek. Siedząc w

opustoszałym zakątku restauracji, wyciągnąłem z kieszeni na piersi ilustrację, którą wyrwałem z książki królowej upiorów. Królowej upiorów, mojej niegdysiejszej kochanki. Nie pamiętałem naszej wspólnej przeszłości, tylko tę jedną noc, kiedy prawie ją zabiłem.

Właściwie zabiłem ją naprawdę, zamęczyłem zniewoloną przez rozkosz, dając się ponieść ukrytym we mnie ciemnym mocom, których nie byłem  świadomy. Przeżyła tylko dzięki odporności danej najwyższym upiorom. To było słodko-gorzkie wspomnienie i nieco mnie przerażało. Zalałem je kolejnym haustem winiaku, po czym wychyliłem cały kieliszek do dna.

Na szczęście rosyjski kelner był uważny i natychmiast przyniósł następny. Może zdołałbym się upić i zapomnieć. Zapomnieć o gotującym się we mnie drugim ja, o rzeczywistości, o przeszłości, o przyszłości, która przyniesie wszystko, tylko nie szczęście. Po prostu o wszystkim.

Zamiast tego rozłożyłem przed sobą pomiętą kartkę. Po długiej podróży papier był

porozrywany, brudny, pognieciony, sam obrazek jednak nie ucierpiał.

Mężczyzna o zdecydowanych, ostrych rysach, zbyt energicznych i szorstkich, by można go było nazwać przystojnym, stał pod bramą miasta. Jedną dłoń zaciskał w pięść, w drugiej trzymał krótką  dębową pałkę. Sam jeden naprzeciw armii duchów, demonów, starych i nowych bogów, dewów, akoinów i innych istot, których nazw ludzki język nie znał. Nie otaczała go żadna aureola, żadna bariera ochronna. Siła była w nim samym, w spojrzeniu, w sposobie, w jaki trzymał kij, i w oczach, przede wszystkim w jego oczach. Za każdym razem, kiedy oglądałem obraz bitwy o Sewastopol, miałem wrażenie,  że się zmienił. Dzisiaj widziałem lepiej twarz obrońcy, jednocześnie w zalewie czerni, która na niego napierała, rysowała się coraz wyraźniejsza struktura. Za to mury Sewastopolu i ludzie na nich tonęli we mgle.

Przyłapałem się na tym, że oddycham głęboko, a na czole mam wielkie krople potu. Było tak za każdym razem, kiedy patrzyłem na tę ilustrację.

– Jest do pana podobny.

Metal wbił się w drewno, Margaret sama wskoczyła mi do ręki, a wylot jej lufy zatrzymał

się na czole dziewczynki. Dwanaście, może trzynaście lat. Dwanaście lat, cztery miesiące i trzy dni, sprecyzowałem niespodziewanie.

– Co, co powiedziałaś? – wyjąkałem i włożyłem Margaret z powrotem do kabury.

Przez chwilę patrzyła na mnie zdumiona, ale po chwili odwróciła się i uciekła.

Wciąż nie czułem się dobrze. Ta ilustracja za każdym razem działała na mnie w dziwny sposób, posyłała gdzieś indziej, gdzieś, gdzie niczego nie byłem pewien. Powinieneś się do tego przyzwyczaić, powiedziałem do siebie w duchu i upewniłem się, że Margaret spoczywa w kaburze. Na wszelki wypadek zapiąłem ją na zatrzask.

– Pan sobie życzy?

Wraz z tymi słowami przy stole pojawił się Borys. Skąd znałem to imię? Nie miałem pojęcia. Możliwe,  że to sprawka ilustracji, wprowadzała mnie w trans, którego nie byłem

warty.

– Zapłacę już. Ma pan wolne pokoje?

Ukłonił się lekko, ukazując ciemię.

– Oczywiście, proszę pana. Obiad dopiszemy panu do rachunku.

Jabłonków, wspaniałe miasteczko... Przypomniałem sobie o pięciu martwych i melodia natychmiast przybrała fałszywy ton. Pięciu martwych, no i co z tego? Za to kawę i winiak mają znakomite.

* * *

Micumę zostawiłem w stajni, Greysona i resztę uzbrojenia w pokoju, wsunąwszy pod sakwy jeden z medalionów. Ktoś, kto okazałby się zbyt ciekawski, ryzykował ustaniem akcji serca, oczywiście pod warunkiem, że do złodziejstwa nie przygotowywał go doświadczony czarodziej. Ale moja własność nie była znowu tyle warta.

Spacerowałem głównymi ulicami miasteczka, zaglądając w boczne, jeśli tylko uznałem, że znajdę tam coś więcej niż na wpół zburzone oryginalne domy albo lepianki nowo przybyłych osadników – tych było najwięcej. W pięciu sklepach sprzedawano przedmioty codziennego użytku, mięso, w tym nawet kilkudziesięcioletnie, ale ciągle zdatne do spożycia konserwy, pieczywo i oczywiście mąkę. Nie tego jednak szukałem. Warsztaty mechaniczne znalazłem dopiero na skraju miasteczka, jakby w samym Jabłonkowie nie było popytu na te usługi. Pierwszy minąłem. Proste silniki parowe, silniki elektryczne i piły z napędem olejowym. Do tego myśliwskie sztucery, dwururki, trzyrurki, automaty importowane z Grodziska i Zwickau. Nic, co mogłoby mi się przydać. Drugi sklep, leżący poza granicami miasteczka, był bardziej interesujący. Moją uwagę przykuł starannie wypolerowany silnik leżący tuż za drzwiami.

– Trzysta pięćdziesiąt sześć koni – oznajmił z dumą właściciel, gdy tylko przekroczyłem próg.

Był to poczciwy, nieprzechodzony dwunastowałowiec na naftę. Doświadczony mechanik nauczyłby go pracować nawet na resztkach ropy.

Nie rozumiałem, dlaczego tak świetny silnik stoi właśnie tutaj. Wystarczyłoby załatwić dobre podwozie, porządne przewody i właściciel nieźle by zarobił. Ktoś, kto nie bał się zapuścić w okoliczne lasy, mógł znaleźć coś ciekawego. Kiedyś musiało tu się żyć lepiej niż dobrze.

Nic jednak nie powiedziałem. Wyszedłem spod zadaszenia nad potężnym urządzeniem, a usłużny optymizm na twarzy właściciela wyraźnie przygasł.

Przypomniałem sobie o niedawno odkrytym poczuciu humoru. Czy raczej o jego zarodkach, które starałem się pielęgnować...

– Trzysta pięćdziesiąt sześć koni? – powtórzyłem głośno. – Sporo. Jeśli podłączy pan do

niego prasę, będzie można z trupów tłoczyć wodę, a mączką z mięsa i kości nawozić pole.

Niepewność na jego twarzy zmieniła się w przerażenie. Właściciel warsztatu, tłusty, brzuchaty chłop, wyciągnął rękę w kierunku wiszącego na ścianie karabinu. Broń musiała być antykiem już w czasach Krachu, co nie zmieniało faktu, że doświadczony strzelec dałby radę rozpruć z niej bebechy pięciu bliźnim z odległości tysiąca metrów.

– Przyszedłem kupić jakąś broń, dobrą broń – powiedziałem, żeby go nieco uspokoić.

Nie liczyłem się z nim tak bardzo, ale potrzebowałem czegoś, czego mógłbym użyć również na ulicach Jabłonkowa. Wprawdzie porucznik Janota okazał się otwarty na logiczną argumentację i ugodową postawę księdza, ale miałem wątpliwości, czy zaakceptuje użycie Margaret przeciwko mieszkańcom miasteczka. Każdy wystrzał powodowałby masowy rozlew krwi.