Выбрать главу

– Taką, z której mogę zastrzelić tylko jednego człowieka na raz – sprecyzowałem.

Czerwony nos powędrował z lewa na prawo i z powrotem, nabiegle krwią oczy starego pijaka zaszkliły się jeszcze bardziej.

– Może jakiś pistolet? Żebym trafił w to, do czego celuję. Mam tylko ją. – Podsunąłem mu Margaret pod nos.

Zaczął się trząść. Jeśli tak działał  humor,  to  bardzo  mi  się to podobało. Szkoda, że nie byłem dowcipny już wcześniej.

Odwrócił się i zaczął wysuwać z półki szuflady, a potem jedną po drugiej układać przede mną na stole.

– Glock, najpopularniejsze modele. Cezety, tańsze, równie łatwe w obsłudze i odporniejsze. Luksusowy Smith and Wesson, Haudiny and Corporation, Apollon – zachwalał

prezentowany towar.

Handel bronią kwitł w każdych czasach.

Towar miał dobry, ale drogi, a ja nie odnosiłem wrażenia, że powinienem się spieszyć, bo wkrótce będę musiał kogoś zabić – na przykład Borysa, który obsługiwał mnie przy stole.

– A naboje?

– Sprzedaje je pan Smutzer, ma stragan na placu.

Skinąłem na znak, że zrozumiałem.

– Cena?

Spojrzał na mnie w sposób charakterystyczny dla handlowców, jakbym zadał niegrzeczne pytanie.

– Sto, sto pięć, sto dwadzieścia pięć... – wskazywał poszczególne sztuki broni, podając ceny.

– To niezbyt wiele. Tyle że same klasyczne modele, a ja szukam czegoś specjalnego.

W tutejszej walucie miałem około stówy, w towarze grubo ponad tysiąc. Nie chciałem jednak zwracać na siebie uwagi, a już na pewno nie chciałem pozbywać się takiej ilości towaru z powodu gadżetów. Jeżeli miałem wlec ze sobą jakieś żelastwo, chciałem, żeby mi

się przynajmniej podobało.

Zamyśliłem się. Kto chciał, żeby mu się podobało? Ja czy demon zamknięty w środku? A co to znaczy: podobać się?

Wszystko jedno. Wiedziałem,  że  żadnej z tych pukawek nie kupię. Brakowało im właściwego zapachu, woni, odoru pobudzającego do zabijania – kogokolwiek, kiedykolwiek, wyłącznie w zależności od zdolności tego, kto naciska spust. To wszystko były swego rodzaju zabawki, opanowane, zmanipulowane. Nie wiedziałem, skąd ta wiedza, ale nie miałem żadnych wątpliwości.

Odwróciłem się do tonącej w mroku ściany, zasłoniętej pustymi metalowymi beczkami i mnóstwem zużytych kół zębatych.

Stara dubeltówka, karabin kaliber 7.62, rewolwer bębenkowy z odmętów zapomnianej historii. Między tymi zabytkami, które nie wiadomo dlaczego wyglądały na skuteczniejsze niż cały arsenał wyłożony na ladzie, na zardzewiałym gwoździu wisiał niezgrabny rewolwer z masywną, ośmiokątną lufą.

Sięgnąłem po niego ostrożnie.

– Do niczego, stary grat – ostrzegł mnie właściciel.

Rdza nie kruszyła się przy dotyku, trzymała się i zostawiała  ślady rdzawego proszku.

Broń była znacznie lżejsza, niż mogło się wydawać. Sadząc po rozmiarach, oczekiwałem trzy-, trzyipółkilogramowego gnata, a on nie ważył nawet dwóch. Zajrzałem do czarnej lufy i nie powstrzymałem cichego gwizdnięcia. To nie była trzydziestkaósemka, czterdziestkapiątka czy pięćdziesiątka. Ten kaliber nie mógł się równać z żadnym innym, z którym się zetknąłem, ani nawet z tymi, o których tylko słyszałem. Lufa była dłuższa niż szerokość dwóch męskich dłoni, a kaliber... miałem wrażenie, że patrzę w lufę działa.

– Cały z żelaza. Został jeszcze po starym Horaku, poprzednim właścicielu. Nie ma do tego nabojów, a nawet gdyby były, i tak nikt nie zdołałby go utrzymać. Przy wystrzale urwie głowę – ostrzegł mnie właściciel.

Miał rację.

Takiej broni nie mógł  używać człowiek. Ale ja nie byłem człowiekiem. I z całkowitą pewnością, której nie rozumiałem, wiedziałem, że ten rewolwer nie został skonstruowany z myślą o zabijaniu ludzi. Z pewnością nie.

– Ma pan tu gdzieś beczkę z odpadkami? – zapytałem.

Właściciel kiwnął głową w róg pomieszczenia.

– Co pan w niej znajdzie, należy do pana. Chętnie się tego pozbędę. Ale porządnego żelaza tam nie ma, sama tandeta.

Po godzinie babrania się w odpadkach, starym żelazie i innych śmieciach, które zostawiają po sobie kolejne pokolenia, znalazłem jedenaście magazynków oraz kleszczyki do odlewu kul. Nie powiedziałem nic pijakowi, tylko ukradkiem pochowałem je po kieszeniach.

Udając rozczarowanie, włożyłem wszystko z powrotem do beczki, ściągnąłem ze ściany

rewolwer i położyłem na ladzie.

– Jest do niczego, ale podoba mi się. Kupuję go.

– Horak nazywał go Zabójcą Demonów.

Nie słuchałem, jak wychwalał ogromny pięciostrzałowy rewolwer, czekałem, aż dojdzie do ceny.

– Jeśli ma pan do niego naboje, biorę – nie ustępowałem. – Poczekam, może je pan zamówić u kogoś innego – udawałem, że idę mu na rękę.

Starałem się zakryć wylot lufy swoim kciukiem. Nie wystarczył. Oko już od dawna usłużnie informowało o faktycznej średnicy – jeden i dwadzieścia dwie setne kciuka.

– Nie mam nabojów i chyba nie dam rady ich załatwić – odparł właściciel.

– No cóż, naprawdę szkoda, chciałem go mieć. Wie pan, taki rarytas. Ale bez nabojów nie jest wiele wart... – udawałem  żal. – Pięć koron – zaproponowałem dziesięć razy mniej, niż oczekiwał. Od razu położyłem pieniądze na stole.

W odpowiedniej walucie, dziesięć blaszanych półkoronówek chronionych przeciwko zaklęciom. W każdej ukryto czar na szczęście dla jej właściciela. Ten, któremu je zabrałem, już go nie potrzebował.

– Zabójca Demonów, dobre imię – powiedziałem na odchodnym i wycelowałem w niego gnata.

Mężczyzna zbladł, a ja wbrew sobie pociągnąłem za spust.

Mechanizm szczęknął. Poczułem lekki opór w rękojeści i walec przekręcił się gładko.

Mężczyzna za ladą padł na ziemię. Do zapachu nafty, oleju maszynowego i

zardzewiałego żelaza wmieszał się smród fekaliów.

– Czy to właśnie jest humor? – zapytałem głośno.

Zwracałem się do nowego wspólnika – Zabójcy Demonów, ale nie odpowiedział.

Margaret i Greyson też milczeli. Może to ich nie obchodziło, a może po prostu nie mieli poczucia humoru.

* * *

Siedziałem w swoim pokoju z nogami na stole. Greyson leżał na łóżku, Margaret miałem w zasięgu ręki, w kaburze przewieszonej przez oparcie fotela, gigantyczny rewolwer trzymałem na kolanach. Powinienem rozebrać go i dokładnie wyczyścić, ale nie chciało mi się. Zamiast tego drzemałem i zastanawiałem się, czy nie powinienem pryskać z Jabłonkowa.

Nie podobało mi się tutaj.

Dziecko, dopiero co narodzone, jeszcze mokre od wód płodowych i ze śladami śluzu na skórze. Pusta twarzyczka z zamkniętymi oczami, która jeszcze nie umie wyrazić myśli i uczuć. 

Dłonie, męskie dłonie w chirurgicznych rękawiczkach, ubrudzone krwią, sięgają po pępowinę 

i próbują owinąć ją wokół szyi noworodka. Jest grubsza od kciuka, brązowa i śliska w dotyku, ale zbyt krótka. Dłonie wahają się, szeleści szary foliowy worek i nagle trafia do niego dopiero co narodzone ludzkie szczenię. Na zawsze. Z foliowej trumny dobiega krzyk. Wiem, że teraz noworodek ma wytrzeszczone oczy i krzyczy, krzyczy ze wszystkich sil, jakie są w stanie wykrzesać jego płucka.

– Proszę pana?

Wzdrygnąłem się i w ostatniej chwili cofnąłem Rękę w stalowej rękawicy.