– Tak się robi pieniądze – stwierdziłem z udawanym triumfem. Oko schowało się w głąb czaszki, pozostawiając pusty oczodół. Skanowało twarz Janoty, a dokładnie to, co się pod nią kryło, zwłaszcza rozpalone aktywnością płaty czołowe.
Wstałem, tak jakby nasze pertraktacje miały się ku końcowi.
– I jeszcze jedno pytanie, ojcze – rzekłem, już prawie odchodząc. – Nie tylko ja otrzymałem tę ofertę, prawda?
– Demonom wyższych kategorii nie zawsze wystarczy zniszczenie przeciwnika. Czasem poszukują też jego zleceniodawcy – odparł Saxon.
– To mogłoby się dla was źle skończyć. Dlatego opłaca się mieć więcej najemników.
Strazynski milczał, Janota milczał, jedynie Saxon znowu zgodził się z karykaturą człowieka mającego za nic doraźną politykę, układy i interesy.
– Szczegóły zdradzimy wszystkim jednocześnie, wieczorem, tu, w hotelu. Jeśli wciąż będzie pan zainteresowany – oznajmił Strazynski.
Wycelowałem w niego palcem, pociągnąłem za wyimaginowany spust i wyszedłem.
Drgnął przy tym geście, a może tylko mi się wydawało.
Chciałem obejrzeć monstrum na ulicy i sprawdzić, do kogo należy. Domyślałem się, że to jakaś grupa, która też miała nadzieję zainkasować nagrodę za zniszczenie demona. Sądząc po wyposażeniu, byli do tego o wiele lepiej przygotowani niż ja. Możliwe, że zostałem wynajęty jako ktoś w rodzaju zwiadowcy, zwierzątko doświadczalne, na którym następni w kolejności sprawdzą, na co stać demona, czego się po nim spodziewać i jaką strategię walki przyjąć.
Zatrzymałem się obok piekarni i zacząłem patrzeć. Przednia wieżyczka strzelnicza poruszyła się, lufa skierowała się w moją stronę. Stałem jednak zbyt blisko, mierzyła więc gdzieś ponad moją głową. Pokazałem kierowcy i kamerom środkowy palec. Czekałem. Nie robiłem tego ze złośliwości, przeciwnie. Niektórzy ludzie pod wpływem zdenerwowania zdradzają się. Ci mieli wszystkie atuty – mogło być ciekawie.
Zahuczała hydraulika, usłyszałem stukot zapadek. Sądząc po ich liczbie, kolos był w rzeczywistości ruchomą twierdzą. Potem odezwały się przewieszki, które miałem na szyi.
Wychwyciły pole otwieranych czarów barierowych, na tyle dobrych, że nie zdołałem się niczego dowiedzieć. Drzwi się otworzyły i wyskoczył przez nie ostrzyżony na jeżyka mężczyzna w tenisówkach, miękkich skórzanych rękawiczkach i nałożonym na nie pożytecznym, modnym gadżetem – kastetem z mosiądzu. Mierzył we mnie, a jego wąskie usta krzywiły się w nienawiści.
Wciąż opierałem się o ścianę. Kiedy ruszył na mnie klasycznym bokserskim atakiem, podciąłem mu nogi, by wyłożył się jak długi na ziemię, i przystawiłem do głowy chłodną lufę Margaret. Był szybki, dużo szybszy, niż się spodziewałem, ale niewystarczająco.
– No to się porobiło. Tak się rzucić na zwykłego gapia?
Część mojej osobowości, którą ciągle trzymałem na uwięzi, zadrżała z uciechy. A gdyby tak odstrzelić mu jedną z tych świńskich rękawiczek? Oczywiście razem z dłonią. Pomysł
wynurzył się znikąd i natychmiast wdeptałem go z powrotem w próżnię, mimo że wydał się interesujący. Czy moje osobowości nie zaczynały aby na siebie wpływać, przenikać się nawzajem? Nie pozwoliłem sobie zepsuć humoru wyobrażeniem, które mi się nie podobało.
Gorącokrwisty facecik nagle spokorniał. Było widać, że już kiedyś czuł na policzku chłodny pocałunek lufy.
– Mam ochotę pociągnąć za spust. Strasznie brzydki ten kastet. Pewnie trzeba będzie się potem wybrać nawet do chirurga plastycznego, tylko kto za to zapłaci? – kontynuowałem nieformalną konwersację.
Zaskrzypiały zawiasy, z piekarni wyszedł mężczyzna z kilkoma świeżymi chlebami pod pachą. Na głowie miał stalową obręcz, bynajmniej nie dla ozdoby, w kaburach pod pachami dwa pistolety, a na pasie skaner myśli. Stary, bardzo nieprecyzyjny przedmiot. Jeśli właściciel
potrafił go obsługiwać, musiał być naprawdę niezły. Wystarczyło mu jedno spojrzenie, żeby się zorientować w sytuacji. Widziałem, jak rejestruje otwarte drzwi do kabiny kierowcy, kastet na dłoni leżącego mężczyzny, lufę karabinu wymierzoną w moim kierunku i oczywiście Margaret.
Ja zaś dostrzegłem tylko jego rozbiegane oczy i podobieństwo do faceta z transportera.
– Mój brat bywa w gorącej wodzie kąpany – powiedział z szerokim, przepraszającym uśmiechem.
Oczy pozostały ciągle takie same, wyzute z uczuć narzędzie analizy parszywego świata.
– A to czasami nie popłaca, prawda? – odgryzłem się. Śrutówka wciąż opierała się o czoło kierowcy. Bo to był kierowca, stąd te lekkie buty i rękawiczki.
– Nie, ale panu też nie popłaci – w jego głosie zabrzmiała stal chirurgiczna. – Jesteśmy przecież tylko ludźmi, powinniśmy sobie wybaczać ewentualne błędy, co nie? – wrócił do koleżeńskiego tonu.
– Tak, jesteśmy tylko ludźmi – przytaknąłem i ułożyłem Margaret z powrotem w jej skórzanym łożu. – Przyjechał pan tutaj w związku z ofertą ojca Strazynskiego? Polować na demona? – zapytałem wprost.
– W związku z ofertą jego przełożonych – uściślił kąśliwie mężczyzna z obręczą, przyglądając się, jak jego brat podnosi się z ziemi. – Uspokój się, Guczi – zgasił go. –
Gdybym się tu nie pojawił, miałbyś już kaszę zamiast mózgu. W dodatku porzuciłeś Megalodona. Pogadamy o tym później. Wracaj na miejsce.
– Miałeś cholerne szczęście, że nie było tutaj Harta i Warga – szczeknął do mnie Guczi, po czym niechętnie powlókł się do kabiny.
– A ja polegam tylko na sobie. To bardzo dobry zwyczaj – odparłem. – Mowa o reszcie braci? – Odwróciłem się do mężczyzny z obręczą.
Sadząc po tonie, to on był szefem tej ekipy i nazwał swoją jeżdżącą fortecę imieniem jakiegoś prastarego jaszczura. Fakt, wstydu mu nie przynosiła.
– Owszem – potwierdził niechętnie. Najwyraźniej niezbyt mu się podobało, że jego braciszek zdradził tyle informacji.
– Nie masz szans na pokonanie siódemki! Jesteś tylko ofiarą. Zginiesz, żebyśmy mogli sprawdzić, jak walczyć z demonem – krzyknął jeszcze Guczi, zanim zamknął za sobą drzwi.
– Na miejsce! – Szef był już wściekły.
– Jasne, jasne, już idę, Fruzzi – wymamrotał jego brat i zniknął we wnętrzu wozu.
– Cóż, z pewnością jeszcze się spotkamy. Strazynski chce dać nam ostatnie instrukcje –
pożegnałem się i podążyłem w przeciwnym kierunku.
Chciałem uniknąć bliższego spotkania z Hartem i Wargiem, którzy właśnie wrócili.
Bliźniacy, koszmar wszystkich zapaśników i zabijaków. Nie można ich było pokonać, co najwyżej zabić. Potężne sylwetki, formowane albo w biokadziach, albo przez cholernie dobrego czarodzieja; ręce trochę dłuższe od naturalnie proporcjonalnych, przystosowane do
obsługi broni wielkiego kalibru i oczywiście do walki wręcz; potężne łuki brwiowe chroniące oczy i zwiększające odporność czaszki. Na pewno mieli jeszcze mnóstwo innych ulepszeń, których na pierwszy rzut oka nie było widać.
Czasami lepiej po prostu się wycofać.
* * *
Spotkanie ze Strazynskim miało się odbyć dopiero wieczorem, miałem więc trochę czasu, by rozejrzeć się po okolicy za demonem siódmego stopnia według skali Rawspiera. To mi najbardziej nie pasowało. Taką moc wyczułbym nawet na sto kilometrów, i to bez pomocy amuletów, talizmanów i wszystkich innych możliwych akcesoriów, które nosiłem przy sobie.
Ale w przeciwnym razie Strazynski z pewnością nie szastałby tak pieniędzmi.