Ruszyłem główną drogą na Trzyniec. Na terenie miasteczka została zrekonstruowana, ale i tak można się było zorientować, którędy przechodził tajemniczy stwór, dotykiem topiąc kamienie. Jego ślady wypełniono materiałem ścierającym się kilka razy szybciej niż inne nawierzchnie, łamiącym się i kruszącym. Spotkałem nawet grupę robotników, którzy właśnie łatali niedawno na nowo powstałą dziurę. Poświęcili mi wiele nieprzyjaznych spojrzeń, lecz potem wrócili do pracy.
Był piękny jesienny dzień. Promienie słońca padały na równinę wokół Jabłonkowa, podkreślając malowniczość gór ciągnących się na wschód i zachód. Nad nimi wisiały chmury, ciężkie, szare chmury, w których śnieg przygotowywał się do natarcia, a wraz z nim zima, która zmieni tę krainę w ponure miejsce, gdzie trudno będzie doczekać wiosny.
Przypomniałem sobie dwie zwalczające się siły, które pokazało mi urządzenie Zeissa. A zatem panująca tu idylla była tylko złudzeniem. Zresztą nie tylko tu. Przestałem gapić się bezmyślnie i skoncentrowałem się. Jeżeli chciałem szukać śladów bytów z innych sfer, musiałem rejestrować bardziej subtelne sygnały, dźwięki, dysharmoniczne tony, wychwytywane przez te spośród moich zmysłów, dla których nie miałem nawet nazwy.
Nie było łatwo. Stwór, który przeszedł tędy przed dziesiątkami lat, należał do piekielnej klasy. Może jakiś niegdyś mocny, dzisiaj już zapomniany bóg. Nawet ci zapomniani mogą czasami wedrzeć się na szczyt sławy.
Ciągle nic, tylko asfalt i echa wspomnień. Oddalając się coraz bardziej od miasteczka, zacząłem odbierać sygnały zdradzające obecność stworzeń, które w skali Rawspiera nie załapałyby się nawet na pierwszy stopień. Było ich więcej niż gdzie indziej. Potrafiły utrudnić podróżnikowi życie, a nawet zabić, pastwić się nad jego duszą i ciałem. Potem wyczułem inne stworzenia – ni to zwierzęta, ni to ludzie, gdzieś w połowie drogi między instynktami a myśleniem. Takie były najgorsze.
Ponownie skoncentrowałem się na asfalcie. Sądząc po tym, czego się dowiedziałem od Fruzziego i Strazynskiego, demon był w jakiś sposób związany z Trzyńcem. Co tu robił? Z
Trzyńca by go ot tak nie przepędzili, demony nie boją się niczego. Siódemki na pewno nie.
Potknąłem się. Nie zdołałem złapać równowagi i bezwolnie upadłem na kolana. Czułem się, jakby po godzinie wsłuchiwania w ledwo słyszalny ton nagle zaraz przy moim uchu ryknął tysiącwatowy głośnik. Powietrze, ziemia, wszystko było nim przesiąknięte, naznaczone piętnem jego egzystencji. Demon, potężny demon siódmego stopnia, inteligentna zagłada. Był tutaj. Następny krok – i pustka, większa niż gdzie indziej, jak gdyby ktoś zadał
sobie wiele trudu, żeby wymazać wszystkie ślady obecności poprzedniego podróżnika.
Przestałem analizować asfalt i rozejrzałem się, żeby znaleźć najbardziej prawdopodobny kierunek, w którym oddalił się demon.
Nagle miałem w dłoni Margaret, lecz dopiero po chwili uświadomiłem sobie dlaczego. Za pasem krzaków rosnących wzdłuż drogi stała kobieta. Około czterdziestki, może pięć lat więcej, może pięć lat mniej; wiek ludzi pracujących pod gołym niebem trudno oszacować.
Kasztanowy warkocz przerzucony przez ramię, kamizelka z mnóstwem kieszeni, a w każdej coś się kryło. Kobieta przez cały czas mnie obserwowała, widziała, jak sięgam po broń, a mimo to została na miejscu i nie próbowała uciekać.
Jej oczy miały barwę niezapominajek – niezapominajek, które potrafiły walczyć o słońce z barszczem olbrzymim.
– Tak samo jak pan szukam śladów – odpowiedziała na niezadane pytanie.
Jej melodyjny głos idealnie pasował do wyglądu. Kiedyś musiała być piękna. Życie odarło ją ze wszystkiego, zostawiając podstawy, fundamenty, odbicia. Szkoda. Wzdrygnąłem się. Nigdy nie miałem takich przemyśleń, skąd się teraz brały? To mi nie wyglądało na sprawkę uwięzionej części mojej osobowości. Nie spuszczając kobiety z oczu, podążałem dalej tym tropem i zorientowałem się, że to już nie pierwszy raz, kiedy myślę w taki miękki, niemal melancholijny sposób. Teraz jednak jeszcze silniej niż przedtem, do tego stopnia, że to sobie uświadomiłem. Może to za sprawą tej młodej kobiety, przez którą zabiłem królową upiorów, własną kochankę, a może tego chłopca, który uratował mi życie, a ja w zamian spaliłem jego miasteczko?
– Czy musi pan we mnie celować? – przerwała moje wspomnienia.
Wprawdzie nie spuściłem z niej wzroku, ale gdzieś odpłynąłem, i to zdecydowanie na dłużej niż chwilę.
– Czasami się tak zamyślam – próbując się uśmiechnąć, schowałem Margaret.
– Zamyśla się pan z gotową do strzału bronią w dłoni?
Podobała mi się jej ironia.
– Czasami nawet zapomnę pociągnąć za spust.
– Nie wygląda pan na kogoś, kto mógłby o tym zapomnieć. – Czułem, jak analizuje mnie na kilku płaszczyznach naraz. Niektóre były tak głębokie, że dopiero teraz się o nich dowiedziałem. – Ciekawe. Nie sądziłam, że można przeżyć to, co wam zrobili.
Jej głos rozjaśnił odcień życzliwości. Nagle odniosłem wrażenie, że ona wie, kim jestem,
że wie więcej ode mnie. Potem to wrażenie zniknęło. Tylko mnie badała, ustalała, jak daleko sięgały moje transformacje, i chyba trochę ją to przeraziło.
– Myślę, że powinien pan się tutaj porozglądać – zmieniła ton na konkretny i rzeczowy. –
Ja już skończyłam. Zobaczymy się wieczorem.
Zanim zdążyłem zareagować, już jej nie było. Nie poczułem sygnału kinetycznej transportacji ani hipersferycznego transportu. Po prostu jej nie było.
„Nie sądziłam, że można przeżyć to, co wam zrobili”. Co tak naprawdę chciała przez to powiedzieć? Mogłem tylko zgadywać. Wiedziałem też, że albo powie mi wszystko dobrowolnie, albo nie dowiem się niczego. Ta kobieta była czarodziejką wysokiej klasy. Tak dobrą, że mogła sobie pozwolić na niezależność i anonimowość. Co to musiał być za demon, skoro Strazynski sprowadził tutaj wszystkich najlepszych łowców?
Nie miałem pojęcia, dlatego wróciłem do szukania śladów demona siódmej kategorii według skali Rawspiera. Powinien budzić wulkany, zrównywać całe miasta z powierzchnią ziemi, a ja ciągle nic nie czułem. Stanąłem w miejscu, w którym dostrzegłem czarodziejkę, i zacząłem się rozglądać. Dostrzegłem ślady – ślady kobiety podążającej w stronę gór. Odciski w glinie wypełniała woda po ostatnich opadach. Kobieta nie szła zbyt szybko, przeciwnie, wydawało się, że niosła coś ciężkiego. W jednym miejscu zatrzymała się, by odpocząć, a potem ruszyła dalej, zmęczona, ale stanowcza. Wszystko odczytałem z tego krótkiego odcinka, na którym pozostały jej ślady.
Niczego więcej już się nie dowiedziałem. Demon jakby się ulotnił. Spokój. Bezruch.
Cisza.
Słońce dotknęło horyzontu, moje niezbyt udane poszukiwania dobiegły końca. Wróciłem na asfalt i ruszyłem w stronę miasteczka. Wieczorem pewnie dowiem się więcej, nawet jeśli będą nas celowo dezinformować. I okłamywać.
Po drodze spotkałem ludzi, którzy szli do kościoła na wieczorną mszę. Poważni, milczący, większość wciąż w ubraniach roboczych. W wielu miastach, które odwiedziłem, zabiliby ich za tę wiarę. Wszyscy się bali starego J. Ch. Nie miałem mu za złe jego paranoi.
Zrobił dla ludzi, co tylko mógł, a oni potraktowali go jak psa, który przez całe życie wiernie pilnuje stada, a gdy coś mu się stanie, zostaje obdarty ze skóry i rzucony świniom na pożarcie.
Restauracja hotelowa była pusta, zarezerwowana dla Strazynskiego i jego gości, czy raczej najemników. Jednego z nich nie znałem – mierzącego ponad dwa metry chłopa, przy którym nawet Warg i Hart wydawali się mali. Nie miał ludzkich proporcji, twórcy jego ciała nawet nie próbowali ich zachować. Należał do tego samego rodzaju, co Micuma – jakaś biologiczna konstrukcja, skrzyżowanie człowieka z komputerem, komputera z człowiekiem lub coś zupełnie innego. Nosił gnata przypominającego karabin Janoty, lecz w nieco większej skali. Nie było w nim nic szczególnego i właśnie dlatego mnie irytował. Coś mi w nim nie pasowało.