Выбрать главу

– W ciągu godziny pieniądze mogą być nasze. Miejscowi bardzo uważają, żeby nam nie przeszkadzać. Ale jak nie, to nie... – Wzruszył ramionami.

Znałem takich jak on. Najmują się do pracy, a kiedy zorientują się,  że więcej zyskają, zwracając się przeciw pracodawcy, zostawiają za sobą jedynie spalone wsie. Takie jak Drewniana Szczelina.

Induktor błyskawicznie zwiększył moc, linie sił generowanego pola zaczęły mnie oplatać niczym sieć z drutu kolczastego. Nie doceniłem go. Mógł jedną myślą zmieść z powierzchni całe miasteczko. Nie rozumiałem, dlaczego inni się nie bronią, ale w końcu to do mnie dotarło

– Fruzzi i czarodziejka chronili się permanentnie mentalnymi barierami. W dodatku na ich postrzeganie prymitywnej emanacji niekorzystnie wpływała ich własna magiczna aura –

dlatego w ogóle nie zarejestrowali sygnału misternie skonstruowanego urządzenia. Co więcej, czarodzieje nie doceniali prostej indukcji nerwowej, a w bezpośredniej bliskości nie byli w stanie stawić czoła tak brutalnej sile.

– No to jak? Pytam po raz ostatni. – Cyborg szczerzył zęby.

To był chwyt retoryczny. Zamierzał wykorzystać swoje atuty, zabić nas, a potem spalić miasteczko. Widziałem to w jego szalonych oczach. Sięgnąłem po Margaret, ale wiedziałem, że już  jest  za  późno, ponieważ zerknął na mnie ukradkiem i w ułamku sekundy czar mnie znokautował. Nic specjalnie skomplikowanego, po prostu starał się podnieść temperaturę

mojego ciała.  Do  paru  tysięcy stopni. Karabin zaniósł się  długim, niemal nieskończonym terkotem, cyborg zastygł w bezruchu, spojrzał ze zdziwieniem w kąt sali, gdzie siedział

Janota. Nikt nie zwrócił uwagi na zwykłego miejscowego policjanta.

Zamek szczęknął. Magazynek był pusty, wszystkie pociski trafiły w cel – brzuch i klatkę piersiową. Mimo to cyborg trzymał się na nogach. Z ran sączyła się krew, ale nie w takich ilościach, jakich można by się spodziewać. W poharatanej tkance, jędrniejszej od drewna dębowego, skrzyła się magia. Zaklęcia, którymi była podrasowana amunicja Janoty, zmagały się z układem odpornościowym rannego. Indukowane czary rozpływały się wraz z gasnącą koncentracją ich twórcy, ale mimo to temperatura w pomieszczeniu radykalnie wzrosła.

Szklanki na półkach popękały pod wpływem fali żaru.

– Kurwa, to niemożliwe – zdążył powiedzieć cyborg, po czym runął na ziemię.

Wszyscy z podziwem patrzyli na Janotę. Ten wymienił magazynek i dla pewności oddał

po jednym strzale w obydwa oczodoły martwego.

– Nie zabiły go czary – stwierdził Fruzzi po chwili pełnej skupienia obserwacji cyborga.

– Nie – zgodził się Janota. – Stary, poczciwy jad na bazie kurary. W pobliżu potoku jest dużo  żab. Przeczytałem w jednej książce, jak to kiedyś robili Indianie. Dzisiaj też działa.

Dopiero później się zorientowałem,  że przed Krachem jadowite żaby  żyły w amazońskich pralasach, nie tutaj. Jeśli komuś jeszcze nie podobają się ustalone zasady, niech to od razu powie.

Zastanawiałem się, jakie jeszcze triki kryje w zanadrzu ów skrzywdzony przez życie popapraniec. Ten wyszedł mu bezbłędnie. Jego czujność, bezwzględność i

nieprzewidywalność oszczędziły nam wszystkim wielu problemów.

– Ze mną nie będzie  żadnych problemów, poruczniku. – Czarodziejka wstała i odeszła bez pożegnania.

Ruszyłem w jej ślady. Bracia upiorobójcy nie byli warci mojego towarzystwa.

* * *

Siedziałem w pokoju i topiłem ołów w garnuszku na przenośnej kuchence spirytusowej.

Woziłem ze sobą dwa ołowiane pręty na podobne okazje. Materiał wziąłem z trumien, w których pochowano ofiary katastrofy przemysłowej w pewnym mieście. Z pewnością dla nich to nie miało większego znaczenia. Kiedy tam się zjawiłem, wszyscy już byli martwi.

Gdy metal był dostatecznie ciekły, chwyciłem naczynie szczypczykami, które zdobyłem razem z ogromnym rewolwerem, i wlałem syczący płyn przez lejek do formy. Szczypczyki były stare, rdza zrobiła swoje. Odrobina ołowiu wyciekła bokiem, co znaczyło, że musiałem jeszcze oszlifować pocisk. Odczekałem chwilę, wyłuskałem go z formy i patrzyłem, jak toczy się po skośnym blacie. Pozwoliłem mu opaść na ziemię. Wszystkie te czynności powtórzyłem jeszcze dziesięć razy. Na amunicję do ostatniego, jedenastego magazynku nie wystarczyło już

ołowiu. Potem nastąpił kolejny etap. Nie potrafię czarować w ścisłym znaczeniu tego słowa, ale istnieją wykresy, schematy, obrazy, w które człowiek może przelać swoją wolę. Czary, przetrwanie i nawet samo życie są tylko pochodnymi woli. Zacząłem kreślić grafiki na oszlifowanych pociskach. Wyobrażałem sobie przy tym Fruzziego i jego bandę, stworzenia, które kiedyś spotkałem i zabiłem, upiora, który pokonał mnie w pojedynku na gołe pięści.

Myślałem o nich wszystkich i starałem się zawrzeć w diagramach jak najwięcej swojej wewnętrznej siły, by zabijały. Istnieje tylko jeden sposób sprawdzenia, czy się udało.

Opracowałem tak pięć pocisków, a potem czułem już zbyt wielkie zmęczenie. Moje drugie ja znowu wydostawało się na zewnątrz, jak zawsze, kiedy byłem psychicznie albo fizycznie wyczerpany.

Zająłem się teraz czymś innym. Na pozostałych pociskach powycinałem nożem krzyże i kilka okręgów,  żeby po wniknięciu w ciało rozszczepiły się na kawałeczki jak amunicja odłamkowa. Do łusek, które oddałem do renowacji miejscowemu mechanikowi, powkładałem spłonki, wypełniłem je prochem i na koniec sprasowałem. Podczas pracy pole widzenia Oka kilkakrotnie się zaczerwieniło – kiedy zbyt głęboko nacinałem pociski, przez co mogło je rozerwać na kawałki już w momencie wystrzału, albo kiedy przesadzałem z ilością wpychanego do środka prochu. Po kilku godzinach miałem dziesięć całkiem porządnych nabojów do Zabójcy Demonów. Nawet ostatni, jedenasty, był już gotowy, wystarczyło tylko wprasować proch.

Byłem zmęczony. Obława miała zacząć się jutro, musiałem jeszcze rozebrać i wyczyścić rewolwer. Położyłem go na ręczniku, wyjąłem z plecaka olej. Zanim wziąłem się porządnie do roboty, wyciągnąłem ilustrację. Znowu się zmieniła. Twarz obrońcy miasta zapadła się, zmarszczki dodały mu lat. Pojawiły się linie mocy tworzące klin, na którego szczycie znajdował się  mężczyzna. Pojąłem,  że nawet jeśli z pozoru tylko on sam przeciwstawia się nieskończonej fali monstrów, ma w sobie siłę wszystkich ludzi w mieście, przekazujących mu nadzieję i moc. Potem mój wzrok przykuła nadciągająca rzeka czerni. Albo zyskała strukturę, albo po którejś już analizie wreszcie nauczyłem się dostrzegać ukryte prawidłowości.

Skoncentrowałem się. Odkrywałem obraz jak człowiek, który zbliża się do celu, ale tuż przed nim dostrzega jeszcze jakieś nieznane dotąd szczegóły. Gdy rozpoznałem pierwszą kreaturę otoczoną aurą, przy której induktor cyborga wydawał się dziecięcą zabawką, zamknąłem oczy. Możliwe, że nie potrzebowałem aż takiej wiedzy, możliwe, że nie chciałem, by ta część mnie, której się bałem, wiedziała, jak to wtedy było. Jak wspaniale, porażająco, doskonale. A przeciwko tej rzece czerni stanął jeden mężczyzna, jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.

– Zmienia się. To magiczny obrazek, prawda? – pytanie wyrwało mnie z transu.

Był magiczny już choćby dlatego, że redukował moje instynkty bojowe do poziomu prosiaka prowadzonego na rzeź.

– Zmienia się za każdym razem, kiedy pan na niego popatrzy.

Moja mała znajoma nie brała sobie ostrzeżeń zbytnio do serca.

– Jak myślisz, kto by ci pomógł, gdybym teraz postanowił cię skrzywdzić? – warknąłem, podnosząc się.