Po zmęczeniu nie było ani śladu. Ręka dygotała, jakby chciała wyswobodzić się z rękawicy. Wystarczyło zrobić krok, zamknąć drzwi i...
Popatrzyła na mnie z pewnością właściwą tylko ludziom młodym i niedoświadczonym.
– Dlaczego miałby pan to zrobić? Ja dobrze wiem, kim pan jest. Nie podobało się panu, co mówił ten pan, którego zastrzelił porucznik Janota. Tylko pan by mi pomógł.
Napięcie zniknęło, nagle znowu poczułem się zmęczony. Demon uwięziony we mnie ucichł, jak gdyby skuty jeszcze większą liczbą łańcuchów.
– A jak ty się właściwie nazywasz? – zapytałem nie wiadomo czemu.
Nie należy poznawać imion ludzi. Tak powstają więzy, których nawet najlepsi czarodzieje nie są w stanie zerwać.
– Gabreta – odpowiedziała. – A pan jest Raymond Curtis.
Co ona wygaduje?
– Zapytałam porucznika Janotę, jak nazywał się ten mężczyzna, który ocalił ludzkość w bitwie na tym pana obrazku – wyjaśniła, widząc niezrozumienie wypisane na mojej twarzy.
Raymond Curtis? R. C? Tak zwrócił się do mnie umierający Czarodziej w Drewnianej Szczelinie, te inicjały przyjąłem jako swoje imię. Znała je również Serena, królowa upiorów.
Zatkało mnie.
– Co jeszcze powiedział ci porucznik?
– Że to był odważny mężczyzna. Prawdopodobnie jeden z najbardziej prawych ludzi, jacy kiedykolwiek żyli.
Gabreta miała nowe kolczyki, miedziane spiralki. Kiedy mówiła, kołysały się delikatnie, a metal błyszczał w świetle dwóch lamp naftowych, które zapaliłem na czas pracy. Prąd był w Jabłonkowie trzy razy w tygodniu, dzisiaj nie miałem tego szczęścia.
Nie wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć. Wpatrywałem się tępo w błyskające refleksy metalu.
– Powinnaś już spać – wyprosiłem ją.
– Dobranoc. Niech panu szczęście sprzyja – powiedziała z powagą godną dorosłych.
Gdy zamykała drzwi, wydawało mi się, że dostrzegłem w ciemnych kątach korytarza niewyraźne kształty posłańców śmierci. Śmierci nieodwracalnej czy innej? Na razie to tylko cienie, ożywione moją wyobraźnią wskutek wyczerpania. Z drugiej strony szykowałem się do polowania na demona siódmej kategorii. Nie zdziwiłbym się, gdyby pojawił się tutaj sam wielki bóg śmierci i z tym swoim sarkastycznym uśmiechem życzył mi dużo szczęścia. Czym jest szczęście dla boga śmierci? Jeszcze tego nie ustaliłem.
Zacząłem rozbierać rewolwer. Poszło łatwo, łatwiej, niż sądziłem – mechanizm był w zadziwiająco dobrym stanie.
Dłoń w rękawicy chirurgicznej szarpnęła za uchwyt i otworzyła kontener, a potem zniknęła w czerni jego wnętrza przeciętej światłem latarki. Po chwili w hałdzie odpadów znalazła foliowy worek. Wyciągnęła go w szarą ciemność zwykłej nocy. Skalpel błysnął, przeciął folię. Ukazała się zsiniała, pozbawiona wyrazu twarz noworodka. Już nie płakał, wyglądało na to, że także nie oddychał. Skalpel zniknął, pojawiła się maska tlenowa. Przez chwilę nic się nie działo, gdzieś w pobliżu przejechał samochód, między zardzewiałymi kołami kontenera mignął cień szczura. Dziecko zaczęło się wiercić, poruszyło nóżkami i zakwiliło.
Był to pełen wyczerpania głos kogoś, kto już prawie znalazł się po drugiej stronie. Maska zniknęła, dłonie włożyły noworodka do przygotowanej torby. Nie było w tym ruchu żadnej życzliwości. Tylko satysfakcja, jakby trud włożony w tę czynność był tego wart.
Znowu zadrżałem. Światło księżyca wpadało do pokoju przez okno, wygładzało zarys Zabójcy Demonów leżącego przede mną, prawie zmieniając go w zwyczajną broń. Byłem mokry od potu.
Ręka w jakiś sposób wydostała się z rękawicy i otworzyła Kleszcze. Samowolnie wbiły się w dębowy blat stołu. Oko przedstawiało zamglony świat, jakby miało mokrą soczewkę albo coś w jego wnętrznościach uległo uszkodzeniu. Nie prześladował mnie zwyczajny nocny koszmar, lecz kontynuacja tego poprzedniego, snu, który omotał mnie jeszcze w dzień. Co oznaczał? Nie miałem pojęcia. Wiedziałem jednak, że lepiej by się stało, gdyby noworodek z kontenera umarł. To, co go czekało, nie było warte nawet wspomnienia. Jeszcze raz przypomniałem sobie te dłonie. Precyzyjne, doskonale skoordynowane ruchy, ścięgna widoczne przez cienką warstwę lateksu i małe blizny między trzema kłykciami. Poznałbym je. Nagle odkryłem, że trzęsę się nawet teraz, w półśnie. Zacząłem ładować naboje do magazynku Zabójcy. To mnie uspokoiło.
Chyba wciąż panowała noc, ale obławę na demona, w którego istnienie poważnie wątpiłem, mogłem rozpocząć natychmiast. Na świecie nie było zbyt wiele rzeczy, których bym się bał, wprost przeciwnie. To inni powinni bać się mnie.
Micuma oczywiście nie spała, czekała na mnie. Osiodłałem ją, Greysona włożyłem do worka podróżnego, Margaret do kabury, Zabójcę wetknąłem za pas. Uwierał mnie. Minie sporo czasu, zanim się do siebie przyzwyczaimy, ale czułem, że to się nam opłaci.
Jechaliśmy asfaltową drogą, starannie omijając źle załatane dziury. Noc była cicha i wilgotna. Ledwo opuściliśmy Jabłonków, dym z kominów rozpłynął się w porywach zimnego wiatru zstępującego z okolicznych gór. Noc jedno wyostrzała, drugie rozmywała. Miejsce, w którym na chwilę zjawił się demon, odnalazłem szybciej niż za dnia. Potem dotarłem na puste terytorium, gdzie nie czułem zupełnie nic. Żadnych duchów, żadnych oznak starych śmierci, od których aż się roi w pobliżu ludzkich siedlisk. Widziałem ślad wilkołaka zmierzający w stronę pustego terytorium. Rozpłynął się jak kamfora. To nie był przypadek. Demon się maskował, choć nie idealnie. Znalazłem też ślady kobiety. Już wczoraj powinienem był się
domyślić, że ona i demon mają ze sobą coś wspólnego. Włosy na kartkach od Strazynskiego zapewne należały do niej. Zapewne? Uśmiechnąłem się szyderczo.
Oko przełączyło się na tryb nocny, pokazując okolice w odcieniach zieleni. W ostatnim czasie często tak ze mną współpracowało. Dziwne. Ślad był już jednak zbyt stary, bym mógł
dzięki niemu coś zobaczyć.
Zatrzymałem się między dwoma zgarbionymi jaworami. Przebierałem w amuletach, aż wreszcie znalazłem właściwy. Wyciągnąłem nóż i wbiłem sobie w prawe przedramię. Tak jak zawsze, głębiej i mocniej, niż trzeba, bo Ręka uwielbiała krew, także własną.
Poczekałem, aż szkarłatna, a w ciemności czarna ciecz skapnie na blaszaną tabliczkę, na wpół startą od wieloletniego noszenia, i powiesiłem ją z powrotem na szyi. Podczas gdy krew zasychała, moje zmysły stopniowo transformowały. Przestawałem słyszeć dźwięki, czuć zapach drzew, spadających liści i świeżej gliny. Zamiast tego docierał do mnie głód mniejszych i większych drapieżników, instynktowna groza ściganej zwierzyny łownej, typowa dla wilkołaków prymitywna, na wpół ludzka, na wpół zwierzęca chęć zabijania, mordercze żądze innych bestii. Sporo ich tu krążyło. Wąchałem ich emocje, uczucia, myśli, zanurzałem się coraz głębiej i głębiej, aż w końcu w tej chaotycznej plątaninie znalazłem ślad człowieka. Wściekłość, beznadzieja, niewiara, ból. Nie potrafiłem rozplątać tego węzła, lecz emocjonalny ślad zmierzał na zachód, w stronę gór, tak samo jak ślady kobiety, które miały związek z demonem.
Ruszyłem przed siebie z Margaret w dłoni, Micuma podążała tuż za mną. Jej wzrok nie sprawdzał się zbyt dobrze w warunkach nocnych, a nie chciała połamać nóg w gąszczu, w który się pakowaliśmy. Po kilku metrach dotarliśmy do świeżo zaoranego pola. Brodzenie w wilgotnej, lepiącej się glinie było równie trudne. Zawczasu dokładnie przestudiowałem mapę okolicy, stąd wiedziałem, że podążam w stronę przełęczy, która prowadzi do małej osady zwanej Lomna. Na mapie napisano „D. Lomna”, ale nie miałem pojęcia, co oznacza ten skrót.