Dzisiaj osada leżała na samym skraju pralasu, kiedyś zapewne było inaczej, ludzi też mieszkało tam więcej. Dwukrotnie przeprawiałem się wpław przez jakąś rzeczkę, oznaczoną na mapie niebieskim napisem „Lomna”.
Byłem bardzo ostrożny, gdyż zintensyfikowana empatia robiła ze mnie na wpół głuchego, na wpół ślepego kalekę. Niektóre potwory nie mają żadnych emocji, a mimo to zabijają. Tych nie widziałem.
Po jakimś kilometrze dotarłem do niegdyś zamieszkanego miejsca. Kilka domów, nic więcej. Nie czułem obecności żadnego człowieka, jedynie szelest liści z okolicznych jaworów pod nogami. Szelest liści... To mi przypomniało, że za chwilę działanie amuletu się skończy, chociaż nadal wychwytywałem emocjonalne ślady. A poza tym jego używanie wiązało się z ryzykiem, trudno było odróżnić własne emocje od cudzych. Kobieta zatrzymała się tutaj na noc albo po to, by się zastanowić, dokąd iść dalej, o ile demon zostawił jej resztkę wolnej woli. Dlaczego nie, może czerpał z tego jakieś korzyści. Przysiadłem przy częściowo
zburzonym murku z kikutem komina i przykryłem się liśćmi, by tak czekać na świt. Micuma schowała się nieopodal w cieniu drzewa. Jej emocje nie przypominały żadnych mi znanych.
Uporządkowane, o specyficznej, nieludzkiej strukturze, a mimo to na swój sposób uspokajające. Zasnąłem.
Obudził mnie szelest liści. Kilka kroków przede mną stał wilk, stary samiec z siwym pyskiem i sporą łatą na piersi. Przyglądał mi się przez chwilę, potem zaczął węszyć w kierunku Micumy i znowu w moim. Widać uznał, że przyniosę mu o wiele więcej kłopotów, niż mógł sobie pozwolić, wrócił więc tam, skąd przyszedł. Słońce jeszcze nie wzeszło nad górami na wschodzie, ale już muskało zachodnie szczyty.
Zaledwie dziesięć metrów od mojego legowiska zauważyłem pozostałości ogniska. W
starym popiele widniał odcisk żeńskiej stopy. Niski obcas, trójkątny szpic – to była ona.
Demon pozwalał, by dbała o siebie. Dziwne, te istoty zazwyczaj nie miały żadnych skrupułów w stosunku do ludzi, których ciałami zawładnęły. Nie rejestrowałem żadnych znaków jego obecności. Kobieta zmierzała w kierunku Lomny, a najdogodniejsza droga wiodła przez przełęcz. Wznosiła się bardzo delikatnie, prawie nieznacznie, niewyczuwalnie, koleiny sugerowały, że kiedyś służyła za drogę główną. Wybór wydawał się prosty i logiczny, lecz jeśli bracia Heldonowie wyruszyli swoją machiną, tu mieliby mnie jak na tacy – i zastrzelili, bez względu na jakiekolwiek ugody. Przez chwilę rozważałem inne możliwości.
Po prawej stronie wznosił się masyw Małej Kuczery, którego grzbiet delikatnie sięgał aż do Małej Kykuły. Strome zbocza mierzyły nawet trzysta metrów ponad poziomem przełęczy. Po lewej, jak twierdziła mapa, góry biegły na południe. Gdybym się ich trzymał, oddaliłbym się niepotrzebnie od Lomny. Postanowiłem iść w prawo. Kiedyś wiodło tamtędy wiele dróg –
służyły myśliwym, drwalom, pasterzom.
Opuściliśmy ruiny starej osady, kiedy słońce ukazało się na poszarpanym horyzoncie.
Kawałek za brodem znalazłem ścieżkę wspinającą się na zbocze.
Droga wiła się między uprawnymi polami. Ku mojemu zdziwieniu pomimo panującej wokół wilgoci nadal była sucha. Micuma stąpała pewnie, ciągle pod górę – wpierw łagodnie, potem coraz bardziej stromo. Kiedyś biegła tędy prawdziwa droga dla samochodów, która po latach, za sprawą osuwającego się zbocza i rozrastającego lasu, przeistoczyła się w karkołomne górskie podejście.
Kawałek za przewężeniem przełęczy leżał wiatrołom. Tam mogłem rozejrzeć się po okolicy. Według mapy powinienem mieć go już w zasięgu wzroku.
Im wyżej się zapuszczaliśmy, tym starszy był las, aż w końcu przeszedł w potężny jodłowo-bukowy pralas, tu i tam urozmaicony jaworami. Pasożytnicze grzyby pastwiły się nad powalonymi olbrzymami, niemal bez przerwy słyszałem ciche szemranie niezliczonych potoków. Micuma zarżała. Nieoczekiwanie wjechaliśmy na odcinek, na którym zachował się porządny asfalt i gruboziarnisty podkład. Po krótkim, łagodnie opadającym odcinku pojawił
się wykop, czy raczej okop, głęboki rów biegnący wzdłuż zbocza. Miał dobre sto metrów
długości, a przecięcie korzeni okolicznych drzew musiało kosztować kogoś wiele wysiłku.
– A może wykopano go właśnie po to, by je przeciąć – stwierdziłem głośno.
– Może – odparł niski głos. „Z” brzmiało prawie jak „sz”.
Margaret sama wskoczyła mi w dłoń, drugą chwyciłem Greysona.
Nikogo i niczego nie widziałem, nie czułem i nie rejestrowałem.
– Może mam halucynacje.
Tym razem nikt nie odpowiedział.
Wskoczyłem do wykopu i zacząłem się przyglądać przeciętym korzeniom. Były dosyć specyficzne, z metalowymi żyłami, owinięte delikatnymi, również metalowymi włókienkami.
O co tu chodziło? Przypomniałem sobie dwie walczące ze sobą siły, które widziałem, kiedy zjawiłem się w tej okolicy. Czy to miało jakiś związek? Nie wiedziałem, nie dlatego tu przybyłem.
Wskoczyłem z powrotem w siodło, pół godziny później dotarliśmy do wiatrołomu. Był o wiele rozleglejszy, niż oceniłem z oddali, nie był za to wiatrołomem w ścisłym znaczeniu tego słowa. Szeroki na dwieście metrów pas lasu, który wił się górskim grzbietem od szczytów aż do równiny rozparcelowanej na pola i łąki, padł ofiarą siekier i pił. W oddali tłoczyły się zabudowania osady. Najpierw rozejrzałem się dokładnie w poszukiwaniu machiny braci Heldonów, ale powietrze wciąż było czyste. Musieliby narzucić sobie niezłe tempo, żeby przeszukać Lomnę i znaleźć się poza moim polem widzenia. Jak na myśliwych trochę za bardzo lubili wygodę, może jeszcze nie wyruszyli na wyprawę, choć to wydało mi się mało prawdopodobne. Fruzzi nie pozwoliłby marnotrawić czasu, zwłaszcza gdy chodziło o tyle pieniędzy.
– Może kombinują coś na boku – powiedziałem głośno.
– Może.
Ten sam szumiący głos i nikogo w pobliżu. Tym razem nie wytrzymałem, wyciągnąłem urządzenie Zeissa. Demon uraczył się większą porcją niż zwykle, wygryzł mi ranę aż do mięśni. Klnąc na czym świat stoi, przycisnąłem urządzenie do oczu. Nic, tylko drgająca bariera kilkadziesiąt metrów przede mną. Błękit z doliny rozpływał się w złotawy pył, a ten unosił się w powietrzu. Kiedy się rozejrzałem, był już wszędzie dookoła.
– Tym razem chyba znaleźliśmy się w sferze wpływów tej drugiej siły – zwróciłem się do Micumy.
– Chyba. – Kiwnęła głową.
Oderwałem lornetkę od oczu i wbiłem wzrok w Micumę.
– Źle wybrałeś obiekt swojego zainteresowania – powiedziała. – Zamierzałeś strzec się braci Heldonów, nie mnie.
– To... to ty mówisz?
Przecież nie była w stanie artykułować, nie miała strun głosowych przystosowanych do mówienia. Nawet nie starała się poruszać szczęką. Głos wydobywał się z pyska niezależnie
od ruchu mięśni.
– Nie wiem. Sama do siebie mówię przez całe życie, ale teraz po raz pierwszy udało mi się odezwać na głos.
Przyglądałem się cudowi inżynierii biotechnicznej wyprodukowanemu przez Mitsubishi przed nie wiadomo ilu laty, klaczy, z którą przemierzyłem połowę świata. Wiele razy uratowała mi życie. Jeśli znalazłem się pod wpływem halucynogenów albo magii, musiały być tak wyrafinowane, że nie miałem szansy stawić im czoła. Żaden z moich amuletów nie wydał nawet najmniejszego dźwięku.