Выбрать главу

– Dobra, udam, że ci wierzę. Pogadamy jeszcze, jeśli będzie czas.

– Żaden problem, o ile nadal będę to potrafiła – oznajmiła Micuma i cofnęła się o kilka kroków. – Idealny teren dla snajpera – zarżała.

– Żaden koń nie będzie mnie pouczał – warknąłem, ale padłem i doczołgałem się aż do granicy lasu. Za naszymi plecami słońce pomału wznosiło się ku zenitowi. Jeśli rzeczywiście ktoś czekał na nas po drugiej stronie doliny, istniała szansa, że zdradzi się odbiciem światła w celowniku. Heldonowie chyba nie byli żółtodziobami, ale nigdy nic nie wiadomo. Mogli postawić tam Gucziego. Jeśli czekał całą noc, był już zestresowany, myślał tylko o tym, by mieć to wszystko za sobą.

– Nawet stare triki bywają skuteczne – szepnąłem, widząc światło odbijające się w szkle obiektywu.

Oko znowu się wysunęło, pokazało mi go w przybliżeniu – zamaskowanego w trawie, z karabinem na prostym trójnożnym stojaku. Był rozmazany, jakby coś starało się go zamaskować. Czar ewidentnie nie działał tak, jak powinien. Może dlatego, że pochodził z terenów, gdzie panował  błękit, a teraz znajdował się na złotym terytorium. Może. Gdybym miał taki sam karabin, zastrzeliłbym Gucziego. Co prawda nieprzyjaciół zazwyczaj trzymałem blisko siebie – i z bliska ich likwidowałem, ale chcieć znaczy móc. Wystarczyło podejść pięćdziesiąt, sześćdziesiąt metrów, przeczołgać się przez wiatrołom i już byłem przy nim.

– Poczekaj tutaj – rzuciłem do Micumy, jak to miałem w zwyczaju.

Na dźwięk jej gburowatego burknięcia ciarki przebiegły mi po plecach. Nie zdążyłem się przyzwyczaić do gadającego konia.

Pralas był o wiele mniej przystępny, niż się wydawało. Pożółkłe paprocie ukrywały nierówności terenu, z każdym metrem przybywało powalonych, spróchniałych drzew. Droga w dół po drugiej stronie doliny była jeszcze bardziej nieprzyjemna. Guczi nie mógł mnie spostrzec, musiałem więc uważać, a jednocześnie spieszyć się,  żeby nie zaczął czegoś podejrzewać i nie zmienił pozycji.

Ostatni odcinek przepełznąłem z twarzą przyciśniętą do ziemi. Tym razem gęste zarośla okazały się bardzo pomocne. Mój plan się powiódł – znalazłem się w bezpośredniej bliskości Gucziego. Wystarczyło jeszcze przesunąć się trochę w bok i już miałem go na wyciągnięcie

ręki. Włożyłem Margaret z powrotem do kabury, zbliżałem się metr za metrem.

Uświadomiłem sobie, że nie oddycham, ale przez kilka minut mogłem sobie na to pozwolić.

Ściągnąłem rękawicę, Kleszcze rozwarły się niczym szczęki modliszki, powoli, z morderczą elegancją, tak, że nawet ja poczułem strach. Snajper leżał ciągle na swoim miejscu, z twarzą opartą o celownik. Pomógł mi szum wiatru, który na tej wysokości wiał przez cały czas. Już prawie byłem przy snajperze. Skoczyłem. Usiłował zareagować i wyciągnąć z bocznej kabury jakąś broń. Przygniotłem go ciałem do ziemi i poderżnąłem mu gardło. Trochę mocniej, niż zamierzałem – odrąbana jednym cięciem głowa gdzieś się potoczyła. Spojrzałem na twarz, której nigdy wcześniej nie widziałem. Szkoda, miałem nadzieję, że to jeden z braci. Pewnie wynajęli kogoś z miejscowych.

Przeszukałem dokładnie mężczyznę. Karabin, dwa celowniki, jeden do strzelania w nocy, dziesięć nabojów, połeć słoniny i zwykła krótkofalówka.

Włączyłem ją i usłyszałem cichą pracę wysoko wydajnego silnika. Więcej nie potrzebowałem wiedzieć.

– Najemny snajper – powiedziała Micuma.

Nie zwracałem uwagi na jej kroki, już dawno się do nich przyzwyczaiłem. Teraz sytuacja trochę się zmieniła, powinienem mieć się bardziej na baczności.

– Nie bałaś się przyjść? Nie wiedziałaś przecież, jak to się skończy. – Wskazałem głowę opartą o kamień.

– Widziałam ruch. Gdyby to on wygrał, zachowywałby się beztrosko. Koń z pewnością by mu się przydał.

– Cóż za cynizm.

– Podróżuję z tobą już od jakiegoś czasu, czegoś się nauczyłam.

Wolałem zakończyć  tę debatę. Moduł komunikacyjny Micumy pomału zaczynał

dorównywać moim możliwościom.

Zanim  ściągnąłem zwłoki z drogi i ukryłem kawałek dalej, by nie wzbudzały niepotrzebnego zainteresowania i nie pozwoliły innym podążyć moim tropem, niżej na drodze pokazał się Megalodon – pancerny wóz braci Heldonów. Poruszał się pewnie i szybko, tak jakby jechał nie po wertepach, lecz drodze szybkiego ruchu. Brawurowo pokonywał kolejne rzeczki, rozpryskując wodę i błoto. Potem zatrzymał się w Lomnie. Może był to efekt arogancji Gucziego, a może przypadek, tak czy inaczej, w czasie hamowania zarzuciło ich i rozwalili tyłem jedno z zabudowań. Prawdopodobnie jedynie małą szopę, ale miejscowi i tak chyba nie mieli powodów do zadowolenia.

– Teraz nie obejdzie się bez środków perswazji, żeby z nimi szczerze pogadać –

zauważyła Micuma.

– Mówiłem, że jesteś cyniczna.

– Powtarzasz się – zgasiła mnie.

Nie odpowiedziałem. Z wozu pancernego wyskoczyły dwie postacie, chyba Warg z

Hartem. Wbiegli do najbliższego zabudowania. Ja wałęsałem się po górach przez całą noc, oni wstali przed godziną, zamówili sobie śniadanie i po dziesięciu minutach już tu byli. Może należało podłożyć na drodze minę przeciwpancerną? Nie pomyślałem o tym wcześniej, a to przecież żaden problem, załatwiłbym materiał. Taka porządnych rozmiarów mina wprawdzie nie zatrzymałaby ich, ale na pewno znacznie spowolniła.

Po chwili dwaj Heldonowie wyszli z domu. Nikogo ze sobą nie prowadzili. Albo spowiedź ich zadowoliła, albo spowiadany już nie nadawał się do użytku. Wsiedli, wóz ruszył. Tym razem Guczi musiał zahamować zaraz za ostatnimi zabudowaniami. Droga, choć kiepska, tu się kończyła, dalej wiodła  ścieżka usiana spadającymi z góry skałami i połamanymi pniami. Jechali jednak. Kolos przedzierał się przez gęstwiny, brnął  głębokim korytem Lomny, czasami unosząc się jedynie na tylnych kołach, jak żywe stworzenie, ale pomału i uparcie parł przed siebie.

– Nie mają w zwyczaju przemieszczać się na piechotę.

– Ty też nie.

Wzruszyłem ramionami i wskoczyłem w siodło. Zaczęliśmy schodzić stromym zboczem do doliny. Dosyć długo nie zsiadałem, w końcu to, że Micuma umiała mówić, w żaden sposób nie zmieniało jej obowiązków. Potem jednak zrobiło się bardzo stromo, dalej szedłem więc na własnych nogach. To rozwiązanie wydawało mi się bezpieczne, póki nie pośliznąłem się na glinie i nie sturlałem dziesięć metrów w dół.

Micuma nie odezwała się ani słowem. I dobrze.

Mieszkańcy wsi – choć to zbyt wielkie słowo na te kilka domów i budynków gospodarskich – nie zaszczycili nas swym zainteresowaniem. Gdyby nie wykrot, dotarlibyśmy tu przez las, który kończył się dopiero u samego podnóża góry. Pola ciągnęły się na jej drugim, nieco łagodniejszym stoku mniej więcej przez pół kilometra. Pralas rósł

kawałek dalej, a od ziemi uprawnej dzieliła go ziemia niczyja. Leżało tam mnóstwo ściętych młodych drzew, świeżych i starych pniaków.

Zostawiłem Micumę przy zagrodzie dla bydła i poszedłem między dwie stodoły, gdzie już w trakcie mojego zejścia ze stoku zgromadzili się ludzie. Dałem sobie czas, rejestrowałem i analizowałem atmosferę miejsca. Z tym nie wolno się spieszyć.