Wyżej stoki wydawały się suche, tu zaś, o ile nie trzymałem się chodnika ułożonego z wielkich, płaskich kamieni, brodziłem po kostki w błocie. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, jak wygląda życie we wsi, kiedy długo pada. A w tym regionie tydzień czy nawet dwa tygodnie nieustannego deszczu nie były niczym specjalnym.
Już rozróżniałem głosy poszczególnych ludzi. Nie toczyli gorączkowego sporu, raczej obywatelską dyskusję, mniej lub bardziej zgodną. Między replikami zapadały długie, pełne spokoju i opanowania chwile ciszy. Małomówni górale.
Handlowano na udeptanym skwerku, z jednej strony ocienionym stodołami, z drugiej wielką hałdą porąbanego drewna, jakby mieszkańcy nie chcieli, żeby ktoś przygodny mieszał
się w ich interesy.
W centrum uwagi był wóz zaprzęgnięty w parę koni. Zanim odwrócili się w moją stronę i ktoś zarzucił płachtę na ładunek, zdążyłem dostrzec skóry – niedźwiedzie, wilcze, jelenie –
solone mięso oraz dwa zaskakująco małe generatory elektryczne, jeden na naftę, drugi na drewno podgrzewające kocioł. Specyficzny zestaw.
– Czego chcecie? – zwrócił się do mnie zarośnięty mężczyzna z rozczochranymi, kędzierzawymi włosami i niechlujnym wąsem. Na ramiona miał zarzuconą baranicę. Patrząc na niego, pojąłem, jak wilgotny i chłodny klimat tutaj panuje. Przy zejściu zgrzałem się, ale teraz już zaczynałem czuć zimno.
– Chciałem tylko zapytać o kilka rzeczy i poprosić o coś na rozgrzewkę. Jeśli oczywiście można u was coś takiego kupić.
Zdałem sobie sprawę, że ani wąsacza, ani nikogo innego mój wygląd zbytnio nie zdziwił.
Po chwili już wiedziałem dlaczego. Mężczyźni, do których należał wóz, byli istotami podobnymi do mnie – każdy z nich miał na czole trzecie oko. Wodniste, większe niż te naturalne. Pulsowała w nim rozmazana źrenica, raz duża, raz mała. Chyba nie zdołaliby nim cokolwiek zobaczyć, wydawało się raczej, że cały czas czuwało, rejestrowało wszystko i nic jednocześnie.
– Zapytać? Pewnie o to samo, co ci przed wami? – domniemywał wąsacz.
Niewiele dzieliło jego ton od bezczelności.
– Jeśli pytali o kobietę, która przechodziła przez waszą osadę, to owszem.
Patrzyli na mnie, twardzi mężczyźni w kożuchach, normalni i zmutowani. Nie znałem ich, nie miałem pojęcia o ich życiu. Ale jedno wiedziałem – przetrwać w tym regionie nie było łatwo. Wąsacz wzruszył ramionami, położył dłoń na siekierze o wąskim toporzysku opartej o koło wozu. Bardziej niż narzędzie przypominała broń – a może była symbolem rangi.
– Nie widzieliśmy jej, lecz rano znaleźliśmy ślady. Przeszła przez wieś i powędrowała dalej, w góry.
Kiwnąłem głową na znak, że zrozumiałem, chociaż mu nie wierzyłem. Mieli groźne psy, na karkach połowy z nich kołysały się talizmany i deseczki z zaklęciami. Te zwierzęta postawiłyby na nogi nawet umarłego, gdyby zbliżyła się do nich kobieta opętana przez demona. Albo wcale nie była opętana, a Strazynski kłamał.
– A jak będzie ze śniadaniem? I z czymś na rozgrzewkę?
Wąsacz wciąż mi się przyglądał, miałem jednak wrażenie, że trójocy analizują mnie jeszcze uważniej, dokładniej. Dodatkowe oczy z pewnością nie służyły za ozdobę, musiały być przeznaczone do czegoś konkretnego. Czułem ich spojrzenie aż w szpiku kości.
– Macie czym zapłacić?
– Wyżej, na stoku, gdzie stara ścieżka krzyżuje się z wykrotem, leży dobry karabin, nóż i lornetka. Znajdą się chyba nawet porządne buty. Ubranie wprawdzie nie jest wiele warte, ale
moglibyście je dać komuś potrzebującemu.
Ryzykowałem trochę. Snajper pochodził z miasteczka. Mógł mieć tu krewnych, ale niekoniecznie.
– Zobaczymy – przytaknął wąsacz. Na jego niewidzialne skinienie dwóch chłopców ruszyło w stronę góry. – Zjemy coś. Was też zapraszamy – rzucił w kierunku trójokich.
Przytaknęli. Wyglądali na zadowolonych.
Chwilę potem w błyskawicznie przygotowanym ognisku buzowały płomienie, w zawieszonym nad nim kotle bulgotała gorąca ciecz, coś między herbatą, kawą a zupą. Dwie kobiety – młoda i nieco starsza, obydwie w spodniach i długich swetrach z filcu, za to z mnóstwem kolorowych koralików wplecionych we włosy – smażyły na rozpalonej płycie płaty słoniny. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Rozumiałem ich. Nie byłem gościem, nie zaprosili mnie do domu. Ja tylko zawarłem z nimi spółkę.
Jedliśmy w milczeniu, gorący napój pomału usuwał wilgoć z moich kości, dym unosił się ku górze i spotykał nad naszymi głowami z promieniami słońca, które jeszcze nie dotarły na wilgotne dno doliny.
Po plusku wody w rzeczce zorientowaliśmy się, że wracają chłopcy z gór.
Jeden niósł karabin, drugi resztę wyposażenia. Ostrożnie rozłożyli wszystkie przedmioty na kocu koło ogniska.
– Z miasteczka – powiedział wąsacz.
To była konstatacja, nie pytanie. Wystarczyło spojrzeć na zdobycz. Sądząc po tym, co teraz leżało przed nami, rozebrali trupa do naga.
– Wybierajcie pierwsi – wąsacz zwrócił się do trójokich ku zaskoczeniu wszystkich.
Wyższy sięgnął po karabin, obejrzał go, odłożył i wybrał sobie celownik strzelania w ciemnościach. Teraz przyszła kolej jednego z chłopców. Bez zastanowienia wziął karabin. I tak to szło, póki koc nie był pusty. Wąsacz zabrał to, co zostało na samym końcu –
przywieszkę w kształcie spirali. Specjalnie zgniótł ją w palcach, aż zupełnie się odkształciła, a potem schował do kieszeni. Dobrze rozumiałem ten rytuał. Dzieląc łup, wszyscy zobowiązali się do zachowania tajemnicy. Gdyby ktoś coś zdradził, spotkałaby go krwawa zemsta albo kara ze strony mocy sprawujących tutaj władzę sądowniczą.
– Ludzie z miasteczka chyba nie przepadają za góralami – przerwałem ciszę, kiedy jedna z kobiet nalała mi kolejną porcję napitku. Wąsacz po głębokim, badawczym spojrzeniu dopełnił zawartość kubka porządną porcją przezroczystej cieczy z bukłaka, który nosił za pasem.
– Ano nie. Zabraniają nam z nimi handlować – spojrzał dziko na swoich trójokich podwładnych – czasami urządzają na nich obławy. Ale rzadko kiedy udaje im się któregoś pojmać – dodał z ledwo dostrzegalnym zadowoleniem.
Wziąłem łyk. Napitek wzbogacony wysokoprocentową przepalanką rozgrzał mnie jeszcze bardziej niż przed chwilą.
– Nigdy nie wiesz, czy twoje dziecko nie urodzi się przypadkiem z trzecim okiem. My na nich nie polujemy, a kiedy nikt nie patrzy, ubijamy razem interesy. Prawda? – zapytał
wyższego z trójokich, wziął porządny łyk i podał manierkę siedzącemu naprzeciwko.
– Prawda – potwierdził trójoki.
– Maszyny za skóry, zboże za mięso, leki za pomoc, jeśli trzeba. Kiedyś więcej się handlowało, może do tego wrócimy. A gdy urodzi się jakiś trójoki, zawsze ktoś się nim zajmie...
Manierka zatoczyła już prawie pełne koło, nie omijając chłopców, ogień trzaskał, szumiała rzeczka.
Trzeba było się zbierać. Przełknąłem ostatni kęs, przyglądając się stokom nad doliną i zastanawiając, jaką drogę wybrała kobieta demon.
– Pół godziny marszu za osadą, po prawej stronie leży dolina. Wiedzie aż do podnóża gór.
Tamtędy nie poszła. Niecały kilometr dalej jest następna dolina. Jeden szczyt od drugiego dzieli raptem kilka kroków – poradził mi milczący dotąd trójoki.
– Co to za jedna?
– Złe z nią – odparł Wąsacz. – Ale cieszymy się, że nie została tutaj. Musielibyśmy ją zabić, jest przeklęta.