Выбрать главу

Poszedłem w swoją stronę. Nic z tego wszystkiego nie rozumiałem. Jak niby chcieli zabić demona siódemkę? Owszem, byli szorstcy i okrutni, ale w starciu z nim nie mieli żadnych szans, jakby próbowali walczyć z powodzią. Nawet ja widziałem swoje szanse raczej w ciemnych barwach. Z drugiej strony jednak byłem coraz bardziej przekonany, że wcale nie chodzi o demona albo że w jakiś sposób został on osłabiony. Zamierzałem to wykorzystać.

Biblioteka klasztorna w Trzyńcu była dla mnie zbyt łakomym kąskiem.

Wspinaliśmy się z Micumą coraz bardziej karkołomną drogą. Dolina zaczynała wznosić się delikatnie. Wierzchołki górskich grzbietów zbliżały się do siebie niczym kochankowie pragnący spleść swoje ciała. Tam, gdzie Heldonowie przedzierali się wehikułem, ja kluczyłem – między kamieniami, z dala od miejsc niedostępnych i tych, w których można by mnie łatwo zastrzelić. Bracia pewnie dysponowali odpowiednim sprzętem.

Już chyba po raz pięćdziesiąty przechodziłem przez rzeczkę, kiedy nagle poczułem coś, co kazało mi przykucnąć. Schowałem głowę w ramionach i ukryłem się za wielkim głazem, Micuma bez żadnej komendy położyła się w wodzie na brzuchu. Wszędzie unosiły się znaki obecności demona. Słaby odór łupanego kamienia, coś korzennego; zapachy, które mogły zaćmić ludzki umysł, jeśli się na nich skoncentrowało i analizowało zbyt drobiazgowo.

Z sakwy przy siodle, przez którą przelewał się teraz górski potok, wyciągnąłem Greysona i ustawiłem magazynek. Woda była lodowata, grabiały mi palce. Tylko Kleszcze pozostały ciepłe. Wygiąłem się w pałąk, dotykając brzuchem powierzchni wody, i wyjrzałem zza kamienia. Na przeciwległym brzegu, w odległości dwóch metrów znajdowała się półtorametrowa okrągła dziura, prawie pełna wody, której lustro było poniżej poziomu

rzeczki, jakby dokądś  ściekała. To tutaj zmaterializował się demon, dlatego jego zapach utrzymywał się tak długo.

Znów przyjrzałem się okolicy. W ślad za wzrokiem podążała lufa miotacza. Nic, dalej wszystkie niepokojące sygnały znikały, neutralizował je spokój górskiej okolicy. Już miałem ruszać, kiedy zobaczyłem odcisk stopy w kałuży błota za następnym kamieniem. Sądząc po rozmiarach, kobieta albo mężczyzna z małymi stopami, wysokiej jakości but do poruszania się po trudnym terenie. Rozległo się rżenie, Micuma uniosła się i ostrożnie podeszła do mnie.

– To nie są ślady kobiety, tamte wyglądały inaczej. Ktoś tu się jeszcze kręcił.

– Czarodziejka z Jabłonkowa – odparła Micuma dziwnie piskliwym głosem.

Spojrzałem na nią zdumiony.

– Nałykałam się wody, dlatego mój głos brzmi zupełnie inaczej – wyjaśniła.

– Skąd wiesz, że to ślad czarodziejki?

– Widziałam jej buty. Ciągle aktualizuję jej ślady w bazie danych.

Uświadomiłem sobie, że stoję po kolana w lodowatej wodzie i rozmawiam z koniem. Być może miałem kłopoty ze swoją i tak już nadwątloną poczytalnością, może zacząłem się staczać po równi pochyłej prosto ku szaleństwu, przed którym tyle czasu się broniłem, coraz bliżej zamkniętego gdzieś głęboko mojego drugiego ja. Zacząłem ostrożnie brnąć w kierunku brzegu, Greysona ciągle trzymałem w pogotowiu.

– Nadal to robisz? Mam na myśli utrwalanie planów okolicy, archiwizowanie obrazów i tym podobne.

– Oczywiście. Pamiętam wszystkie mapy, które kiedykolwiek widziałam.

– Chyba rzadko się gubisz – przypuściłem.

– Nie, prawie nigdy. Już nie pamiętam, kiedy ostatnio gdzieś zabłądziłam.

To ja byłem coraz bardziej zagubiony. Pochyliłem się nad lejem, który pozostał po materializacji demona.

– A ja błądzę całkiem często – powiedziałem z wyrzutem.

– Jestem tylko koniem. Nie mogę cię ciągle pouczać.

Na te słowa nie znalazłem odpowiedzi.

Ściany leja wyglądały na sprasowane, zbite z wielką siłą, w dotyku sprawiały wrażenie skondensowanej materii, której w ogóle nie można było skruszyć palcami. Z wielkimi trudnościami odłupałem wreszcie kawałek nożem.

– Pobrał więcej materii, niż potrzebował, a potem ją oddał.

Spojrzałem na rzekę. Ludzie zazwyczaj wybierają najkrótszą drogę przeprawy, zwykle na przełaj. W przypadku demonów nie można być już niczego pewnym.

– Trzy dni – oceniła Micuma. – To się stało przed trzema dniami. Wynik w przybliżeniu, obliczony na podstawie wilgotności i przepustowości ścian tej dziury.

Spojrzałem na nią podejrzliwie, ale nic nie powiedziałem, tylko kiwnąłem głową. Oprócz bezsprzecznie doskonałej sztucznej struktury nerwowej miała również porządny komputer.

Raczej się nie myliła.

– Ale dlaczego to robił?

Demony, tak jak większość mieszkańców sfer pod powierzchnią, przychodzą na świat jako psychodynamiczne entity i muszą się przyodziać w cielesność, co kosztuje je sporo wysiłku. Przyłapałem się na tym, że od dłuższej chwili obserwuję szereg śladów w podmokłej ziemi na brzegu. Tym razem odciski stóp z modnym trójkątnym szpicem. Demon był tutaj, nie miałem wątpliwości. Zatem później, gdy już wracał do swoich sfer, oddał kobiecie jej ciało i własne ja. Dlaczego? A może później poruszał się w pantoflach? Nie, bez sensu.

Kawałek dalej znalazłem odcisk buta z metalowymi zelówkami. Drugi przybysz już wcześniej oglądał starsze ślady, a potem zniknął w gąszczu. Czarodziejka przybyła tu przede mną. Nie przeszkadzało mi to, pod warunkiem, że nie rzuci na mnie jakiegoś piekielnego uroku.

Micuma przestała badać jamę i beztrosko skierowała się w stronę pobliskich zarośli. Nie czekałem, natychmiast sięgnąłem po Greysona.

– Czego tam szukasz?

– Jestem koniem – przypomniała mi – a te młodziutkie listki wyglądają wyjątkowo apetycznie. Co więcej, w mojej diecie brakuje niezbędnej do metabolizmu goryczy.

Dałem jej spokój. Zastanawiałem się, jak na razie bezskutecznie, co teraz się stanie. Jeśli czarodziejka poradzi sobie z demonem – chwała jej za to, nie musiałem oddawać zaliczki. A jeśli będzie potrzebowała pomocy – dogadamy się, pieniędzy wystarczy nawet dla dwóch osób. Idealny wariant. Demon, którego tropiliśmy, zachowywał się, delikatnie mówiąc, specyficznie.

– Chyba daruję sobie te listki – odezwała się głucho Micuma.

Stała w zaroślach, przygotowana do uniku, i czegoś wypatrywała. Przewiesiłem Greysona przez ramię i sięgnąłem po Margaret. Ryzyko, że zginiemy wraz z nieprzyjacielem, było teraz mniejsze.

W zaroślach leżały dwa ludzkie ciała, poukładane w jakieś makabryczne puzzle. Ten, kto ich zabił, nie zadowolił się zwykłym  ćwiartowaniem zwłok. Oddzielił mięso od kości i wypatroszył jamę brzuszną. Może użył noża laserowego, ale nawet wtedy musiał się nieźle narobić.

Nieopodal zobaczyłem broń. Stary automat z drewnianą kolbą, lekki karabin, skrzynka z amunicją, noże zwykłe i myśliwskie. Wszystkie równo ułożone, ani trochę niepoplamione krwią.

Widok wydał mi się znajomy.

– Dzieło wariata – stwierdziła Micuma.

Pokręciłem głową, cofnąłem się o krok i wyprostowałem jak tylko mogłem, by przyjrzeć się upiornej układance z trochę większej wysokości.

– Nie. To wyzwanie. Kręgosłupy, wokół których owinął mięso z trupów, tworzą palec

środkowy, reszta gołych kości to pozostałe, skurczone i złożone. Tak to miało wyglądać –

rozprostowałem wzmiankowany palec i pokazałem Micumie stary nieprzyzwoity gest.

Popatrzyła na mnie podejrzliwie, o ile koń w ogóle może w ten sposób spojrzeć.

– Częściowo się zmaterializował, zabił tych dwóch, a potem znowu gdzieś się schował –