Выбрать главу

snułem głośno przypuszczenia. – Albo wrócił do swojej sfery.

Dlaczego? To wszystko było coraz bardziej dziwne.

* * *

Szliśmy w milczeniu. Nie, szliśmy to złe słowo. Wdrapywaliśmy się po stromym zboczu, tu i ówdzie przeciętym tamami z pniaków, na których zatrzymywał się spadający żwir, ale też mniejsze i większe kamienie, liście i gałęzie. To już powinno było mi wystarczyć. Wybrałem najwygodniejszą drogę i co chwilę trafiałem na znaki, które świadczyły, że ktoś tędy przed nami szedł. Kobieta opętana przez demona? Sam demon? Czarodziejka? Nie miałem pojęcia i coraz bardziej mnie to denerwowało, niepokoiło. W dodatku wędrowaliśmy przez prawdziwy pralas, którego wiek liczyło się w setkach lat. Mógł tu rosnąć jeszcze przed Krachem. Miał

swojego ducha, jak większość miejsc, które są czymś więcej niż tylko punktem w czasie i przestrzeni. Ranił mnie, sprawiając ból większy niż zwykła rana zadana nożem albo po postrzale.

Im wyżej byliśmy, tym mocniej szumiał wiatr w koronach jodeł przypominających kolumny w średniowiecznych katedrach. W paru miejscach, w których osunęła się ziemia, znowu zobaczyłem stalowe włókna wewnątrz korzeni. Kolejna zagadka. Po godzinie morderczej wspinaczki minęliśmy resztki dawnego siedliska. Kamienne rozpadliny, spomiędzy których wyrastały młode jawory, wskazywały rozmieszczenie ścian w starym domu.

Liczne potoki zniknęły. Została tylko jedna żłobina, którą spływała woda w czasie deszczu. Szum wiatru przeszedł w świst. Gałęzie drzew łamały się, pnie trzeszczały. Co chwilę natykaliśmy się na rozłupane,  świeże albo na wpół spróchniałe kikuty jakiegoś olbrzyma pokonanego w wiecznej walce z wiatrem. Szczyt był już blisko.

Kilkadziesiąt metrów dalej nieoczekiwanie pojawił się prześwit – regularnie czyszczona z drzew poręba ze starymi i nowszymi pniakami. Pośrodku, na placyku u stromego podnóża góry, stała górska chatynka. Mała, ale sądząc po nowych dachówkach, często remontowana.

Większość poręby porastały maliny, tylko tuż przy budynku widniał świeżo skoszony pas trawy. Z Margaret w dłoni powoli szedłem przed siebie. Nie mogłem tego w żaden sposób uzasadnić, ale wszystko mi mówiło, że nasz cel, kobieta demon, jest w środku. Wtargnęła tu jak dzikie zwierzę – ranne dzikie zwierzę szukające schronienia.

Trzy kroki. Wiatr nagle złagodniał, znalazłem się na osłoniętym terenie. Tylko korony drzew za moimi plecami kołysały się ciągle tak samo.

W końcu znalazłem się przy chacie z bali. Wystarczyło ją obejść, żeby wejść do środka.

– Nie jesteśmy tu sami – ostrzegła mnie Micuma. – Czuję ją.

– Wiem – szepnąłem z furią i położyłem palec na spuście.

Ostrożnie, nie bez trudu przedarliśmy się przez gałęzie  świerków, przywiane tu przez wiatr albo poukładane specjalnie, żeby odgłos  łamiącego się drewna ostrzegał przed nadciągającym zagrożeniem. Wychyliłem się zza węgła. Na schodkach przed drzwiami siedziała czarodziejka, oparta plecami o ścianę, z podkurczonymi nogami i brodą na kolanach.

W dłoni trzymała brudny emaliowany garnek.

– Kiedy zjawią się braciszkowie? – zapytała, nawet nie odwracając się w moją stronę.

– Kiedy wysiądą ze swojego wspaniałego samochodziku. Czyli nigdy. Zarobiłaś już, ile chciałaś? – Nagle usłyszałem, że w środku coś się rusza.

Nie odpowiedziała. Pokręciła głową, ciągle patrzyła przed siebie.

– Cholerny interes. Nie powinnam była tu przychodzić. Sam zobacz.

Wzruszyłem ramionami. Ostrożnie popchnąłem drzwi. Margaret trzymałem na udzie, palec na spuście. W starciu z demonem byłaby równie przydatna co wykałaczka w walce z niedźwiedziem. A pewnie jeszcze mniej.

Na pryczy w rogu pomieszczenia spała kobieta. Od razu zauważyłem buty z

charakterystycznym trójkątnym szpicem.

Oddychała szybko, jej ramiona dygotały. Jęknęła, poruszyła się, a obdarty kawałek papieru, którym była przykryta, zsunął się na podłogę.

– Ja pierdolę – syknąłem.

– I owszem – zgodziła się czarodziejka.

Stała za mną, a ja nawet nie usłyszałem, jak weszła.

Kobieta na pryczy była ciężarna. Sądząc po wypukłym, niskim brzuchu, do porodu nie zostało już wiele czasu.

Zaczęła się wiercić i w końcu otworzyła oczy. W półmroku błyszczały od gorączki albo czegoś innego. Potem znowu je zamknęła, jakby nas w ogóle nie zauważyła.

– I narodzi się demon – rzekła czarodziejka.

Rozejrzałem się po chacie. Miejsce na palenisko, prycza, do siedzenia dwa drewniane pieńki, przecinak wbity między belami w ścianie, a na nim zawieszona piłka do metalu.

Wyszedłem na zewnątrz i głęboko westchnąłem.

– Jesteś pewna?

– Tak. Czuję go w niej. W dziecku – poprawiła.

Popatrzyłem na nią. Wydawała się starsza niż kilka dni temu. W oczach miała zmęczenie, bez przerwy jakby patrzyła gdzieś daleko, za drzewa przesłaniające nam świat.

– Widziałem kilka matek opętanych przez demony. W tej fazie nie wyglądały już normalnie. Brzuch jak stulitrowa beczka, popękana skóra, otwarte, niegojące się rany.

– Ja też widziałam. Mózg wypalony wskutek długotrwałego opętania, metabolizm

rozregulowany nie do poznania. To potężny demon. Gdyby wszystko odbywało się według utartego schematu, już dawno byłaby tylko warzywem.

– Czemu więc wygląda tak normalnie?

– Nie wiem, nie rozumiem tego. – Pokręciła głową. – Przez chwilę w niej jest, przez chwilę go nie ma. A gdy jest, nie czuję świadomości dziecka. Jakby go tam nie było.

– Ale jest.

Spuchnięty brzuch oznaczał tylko jedno.

Rozległ się suchy trzask. Przez cały czas trzymała w palcach gałązkę i teraz ją złamała.

– Tak, i to jest właśnie najgorsze. Kiedy się urodzi, będzie za późno. Już nie damy rady go zabić, to siódemka. Czysta, prawdziwa, praktycznie niezniszczalna. Grog, Wakosixh, Godzilon – wymieniła trzy najsilniejsze demony, które w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat udało się zniszczyć w sposób, który dawał się udowodnić – były gdzieś między szóstką a siódemką.

Już zrozumiałem, dlaczego tak siedzi i czeka. Nie potrafi zabić nienarodzonego dziecka. I jego matki.

– Pieniądze są twoje, nie chcę ich – dodała jeszcze.

Wróciłem do chaty, cały czas trzymałem Margaret. Każda rysa, każde zadrapanie na rękojeści było jak krater, każda zadra jak góra napierająca na moją dłoń. Przypomniały mi się ręce wyciągnięte do grubej pępowiny, starające się omotać  ją noworodkowi wokół szyi, odgłos tarcia metalu przy otwieraniu kontenera, a potem szelest hałdy śmieci, kiedy spadł na nią worek ze skazanym na śmierć.

Każdy powinien mieć szansę. Każdy.

Na ubraniu ciężarnej pojawiła się ciemna, szybko powiększająca się plama. Odchodziły wody płodowe. Jednocześnie kobieta otworzyła oczy, tym razem było w nich już tylko jedno

– przerażenie.

– Zrób to – usłyszałem za sobą czarodziejkę.

Głos miała spięty. Z trudem przedarł się przez wąski, mikroskopijny przepust strun głosowych.

– Ostatni sprawiedliwy – powiedziała przyszła matka, wbijając we mnie wzrok.

Wryło mnie. Ostatni sprawiedliwy? Co to ma znaczyć?

– To pan spalił miasto złodziei i pozwolił odejść wszystkim uczciwym. Zabił pan królową upiorów, żeby obronić dziewczynę. Ostatni sprawiedliwy – powtórzyła jeszcze raz i zamknęła oczy.

W słowach kobiety nie było ani ziarnka prawdy. Spaliłem Drewnianą Szczelinę, bo jej mieszkańcy mnie okradli, nie zabiłem królowej, a już na pewno nie z powodu dziewczyny.