Выбрать главу

Impuls indukcji nerwowej znowu zapalił mi się za czołem.

Ponownie skupiłem uwagę na szeryfie.

Obejrzał kufel, ostrożnie go obwąchał, potem trochę skosztował, roztarł  językiem w ustach odrobinę pozostałej cieczy, po czym połknął.

– To piwo jest dobre – orzekł w końcu i wypił resztę.

Kilka osób zaczęło nerwowo wzdychać, między innymi barman. Zaskrzypiały drzwi. Jak to możliwe, że przed chwilą nic nie słyszałem? Nie odwracałem się, czekałem.

Wszedł chudy mężczyzna w kożuchu z watowanymi ramionami, dzięki czemu nie wyglądał tak nędznie jak w rzeczywistości. Białe włosy zdobiła czerwona niczym krew smuga spływająca z ciemienia. Emanowało z niego coś, od czego zrobiło mi się niedobrze.

Ludzie pospiesznie rozstępowali się na boki i nagle wokół niego zrobiło się pusto. Budził

większy lęk niż Pan Prawo i Porządek.

Mężczyzna przyklęknął przy martwym i wtedy zobaczyłem jego twarz. Była dokładnie tak wychudła, jak to sobie wyobrażałem, jedno oko ludzkie, drugie – implant z pracowni Ericha Lense. Wiedziałem to doskonale. Kiedyś mi się wydawało,  że z tej samej pracowni pochodzi moje oko. Niestety, myliłem się.

– Jest martwy – skonstatował chudzielec. – Okrwawione wargi, zsiniałe palce. Zawał.

Ostrzegałem go, że nie ma się co unosić. Powiadomcie rodzinę. Pogrzeb odbędzie się jutro, nie potrzebujemy tu żadnej zarazy.

Potem wstał i wbił przeszywające spojrzenie we mnie i moją zakrytą rękawicą dłoń.

– Ani żadnych pozszywanych potworów bóg wie skąd.

Nie miałem pojęcia, kim jest. Bił od niego taki sam chłód, jak od upiorów i wampirów.

Możliwe,  że to tylko człowiek, który z nimi walczył, wchodząc w zbyt bliski kontakt. To zmieni każdego. Ale na jego miejscu z pewnością bym się do bogów nie zwracał.

Wyprostowałem się i ruchem głowy odrzuciłem kaptur do tyłu.

Jeśli jeszcze przed chwilą ludzie podświadomie cofali się w stronę stołów, teraz przywarli do ścian i sala opustoszała. Głowę mam jak kolano, na ciemieniu trochę kanciastą, tak jakby ktoś  ją nieumiejętnie zespawał, do tego krzywe usta, wyprodukowane z dwóch różnych połówek, i brodę skradzioną byczemu mutantowi. Ale najgorsze jest oko w teleskopowym tubusie z oślizłego tworzywa. Tkanka przypomina biologiczną, ale nie można jej przeciąć, a przy uszkodzeniach roni silnie żrące  łzy, które zniszczą każdy materiał, nawet moją skórę.

Wiele razy próbowałem się go pozbyć, bezskutecznie. Oddałbym za to wszystko, nawet przynależną do oka część mózgu, mimo że dzięki niemu widzę rzeczy, bez których dostrzeżenia zginąłbym już kilka razy.

Chudzielca zatkało. W pewien sposób byliśmy do siebie podobni – drapieżniki obleczone w ludzkie powłoki. Jego zaskoczenie trwało jednak tylko chwilę. Emblemat żelaznej bogini miłosierdzia, który nosiłem na piersi, zaczął mnie palić, jakby stawiał opór czarom tak wyrafinowanym, że nie dałem rady ich rozpoznać.

– Przestań. – Wyciągnąłem spod płaszcza Margaret.

Margaret była kiedyś wielkokalibrową półautomatyczną  śrutówką z lufą zrobioną z działka przeciwlotniczego, magazynkiem na siedem nabojów i kolimatorowym celownikiem.

Klasyczną kolbę z kompensatorem rtęciowym wymieniłem na zwykłą  rękojeść pistoletową,

usunąłem zbędne mierniki, lufę spiłowałem, powiększyłem komorę i cały mechanizm dałem do przeróbki. Do magazynku wchodziły teraz cztery naboje. Sam je robiłem – od prochowego ładunku wybuchowego aż po siekane żelazo, którym w większości były wypełnione.

Pan Prawo i Porządek od razu pojął, co wycelowałem w jego partnera. Ostrzegawczo pokręcił głową.

– To nieporozumienie – powiedział.

Położyłem palec na spuście. Amulet bogini natychmiast przestał mnie palić.

– Możliwe – zgodziłem się i napiłem. Margaret dalej mierzyła w Czarodzieja. Moje złe Oko dokładnie pokazywało punkt – palec na lewo od mostka, tam, gdzie mierzyłem. Nie poruszył się więcej niż jedna tysięczna milimetra.

– Przepraszam – odezwał się Czarodziej i wyczarował na twarzy uśmiech kościotrupa. –

W ostatnim czasie mieliśmy problem z cudzoziemcami. Panowie przy bramie nie zwracali specjalnej uwagi, kogo wpuszczają do środka.

– To handlarz ze wspaniałym towarem, uczciwy chłop, choć ma protezę zamiast oka –

zaczął przedstawiać mnie Pan Prawo i Porządek, pojednawczo poklepując po ramieniu.

– Tak właśnie jest. Robię interesy – potwierdziłem i schowałem Margaret.

Zastanawiałem się jeszcze przez chwilę, czy aby nie powinienem zostawić  Ręki pod płaszczem, ale w końcu ją wyciągnąłem. Nagle wszyscy staliśmy się kolegami. Czy świat nie jest bajeczne piękny?

– Proszę pana! Proszę pana! – Do sali wpadł Timothy. – Mam dla pana pokój i kolację!

Stół już nakryto, a stara Bzecka mówi, że kimkolwiek by pan był, jej pieczeń je się ciepłą, bo inaczej pan zobaczy.

Stara Bzecka miała prawidłowe podejście do życia.

– Wybaczcie, panowie – wyszedłem za Timothym.

Nie odpuściłem sobie, zerknąłem na dwie profesjonalistki za kontuarem. Z instynktem właściwym osobom parającym się tym fachem wyczuły, co skrywam pod swoim obliczem, na które wciąż dawało się patrzeć. Moje pożądliwe spojrzenie odbijało się w ich twarzach obrzydzeniem. Nie zostało we mnie zbyt wiele człowieka, ale niektóre potrzeby mam takie same. I może przez to silniejsze.

* * *

Kolacja była znakomita, najlepsza od... odkąd sięgałem pamięcią, a pokój wygodny i przytulny. Już miałem się położyć, kiedy odezwała się Micuma. Tylko krótkie telepatyczne połączenie: przyjdź. Do bardziej skomplikowanego komunikowania się nie była, niestety, zdolna.

Nie chciało mi się, ale posłusznie poszedłem do stajni. Nie wziąłem  żadnej broni.

Gdybym musiał, komunikat byłby ostrzejszy.

W stajni przy świetle złodziejskiej lampy stało dwóch mężczyzn. Jeden starszy i barczysty, drugi drobniejszy – waga maksymalnie piórkowa – zdołałby udźwignąć co najwyżej portfel swojego towarzysza. W ogóle się mną nie przejęli.

– My tylko oglądamy tę  ślicznotkę, proszę pana – powiedział starszy, zamiast się przywitać.

Nie pytałem, dlaczego ją oglądają w ciemnościach. Zamiast tego sprawdziłem, czy Micuma ma wystarczająco dużo paszy, a do wody dodałem kilka kropel roztworu z chemikaliami potrzebnymi do kalibracji jej metabolizmu. Zawsze mnie wzywała, kiedy ktoś chciał ją ukraść. Właściciela, któremu ją ukradłem – nie.

– To Mitsubishi, prawda? Ostatni nieśmiertelny model? – dopytywał starszy mężczyzna.

Prawdopodobnie planował ją ukraść, ale jego zachwyt był szczery.

– Owszem. Niestety, jest już bezpłodna – dodałem, by nieco ostudzić ich zapał. – Już trzy razy próbowali mi ją ukraść.

Chcieli wiedzieć, co się stało ze złodziejami, ale nie mieli odwagi zapytać.

– Nie narzekałbym, gdyby znowu ktoś spróbował. Kurtka mi się w paru miejscach przetarła – rzuciłem przez ramię i ruszyłem ku wyjściu.

– Co chciał przez to powiedzieć? – usłyszałem, zanim zamknąłem za sobą drzwi.

– Jego kurtka jest ze skóry.

Właśnie tak. Istniał prosty, mający swoje podstawy w magii sposób, jak doskonale zaimpregnować ludzką skórę. Niestety, ze świńską nie było to już takie łatwe.

* * *

Wcześnie rano poszedłem na zakupy. Potrzebowałem kilku drobiazgów, wysokiej jakości niedymiącego prochu strzelniczego, musiałem też zamówić u miejscowego mechanika łuski.