Perwersyjny seks, moja przeszłość i tępe upiory, które mieszały się w nie swoje sprawy.
– Nie zostało już dużo czasu. Kiedy się urodzi, nic go nie zatrzyma – przypominała czarodziejka.
– Nie zabiję jej – powiedziałem spokojnie. – Ja nie.
Słyszałem, jak wzdycha głęboko.
– Ja też nie. Ale Heldonowie już tutaj są, może zdążą.
Rodząca zaszczękała zębami i zwinęła się w kłębek. Jak ja się tu znalazłem? Jaką rolę miałem odegrać w tym absurdzie?
– Zaczynają się skurcze. Jest ranna, osłabiona. Nie poradzi sobie bez pomocy –
zauważyła czarodziejka.
Już mnie nie dostrzegała, zwracała uwagę tylko na kobietę. Cała się trzęsła, ale nawet tego nie czuła.
Będę odgrywał takie role, jakie sam sobie wybiorę. Nie jestem niczyją kukiełką, choćby nie wiem kto pociągał za sznurki.
– Pomóż jej, a ja się postaram, żeby braciszkowie zostawili ją w spokoju –
zaproponowałem.
Ten spokojny i łagodny głos nie mógł wydobywać się z mojego gardła. A przecież nikogo innego tu nie było.
– Wszyscy zginiemy. – Na jej twarzy rozkwitł uśmiech; uśmiech, który zniknie, zanim ktokolwiek zdąży sobie uświadomić, jak był piękny. Już się nie trzęsła.
Popatrzyliśmy na siebie. Twarze niczym dwie blade plamy w półmroku.
– Możliwe. Czy to ważne? – Wzruszyłem ramionami. – To jak, umowa stoi?
– Stoi – zgodziła się, a jej głos nagle stał się normalny.
Wyszedłem na zewnątrz, zdjąłem kurtkę i starannie złożoną położyłem na schodach.
Przez prześwity w chmurach pędzących szaleńczo nad moją głową przez chwilę zaświeciło słońce, naboje wetknięte w pasy rzuciły pełen nadziei błysk. Potem znowu zdławiła go szarość i mrok. Greyson w lewej ręce, w prawej Zabójca, Margaret w kaburze. Nie byłem sam. Jeśli brać pod uwagę naboje, miałem całkiem niezłą obstawę.
Jechali lasem po obrzeżach poręby. Jednego z nich nawet zauważyłem. Rozglądałem się, zastanawiając, które miejsce wybiorą do oddania strzału. To nie będzie karabin kaliber 7.62, tak jak ten u nieboraka na dole. Znając ich, użyją czegoś wielkokalibrowego, najpewniej pocisków z wsadem wolframowym i pewnie jeszcze ładunku z opóźniaczem. Tym powinni zabić nawet mnie, bez większego problemu, zwłaszcza jeśli trafią w głowę albo serce. Ruch w lesie ustał, wewnętrzny zmysł śmierci podpowiadał mi, że już zajęli pozycje. Oddychałem powoli, węszyłem, wietrzyłem zapowiedź tego, co w ciągu kilku najbliższych sekund miało się tu rozegrać. Było ich trzech, małego, porywczego brata chyba zostawili w samochodzie. Z
chaty, zza moich pleców, dobiegały dalsze serie jęków, którym towarzyszył uspokajający głos czarodziejki. Czułem czary, rozpoznawałem ich kształty, strukturę, dostawałem gęsiej skórki, choć nie we mnie były wymierzone. Czarodziejka dodawała rodzącej siły. Dużo siły, bo ta kobieta powinna właściwie już od dawna nie żyć. Na moment owinęła się wokół mnie dziwna pajęczyna, strząsnąłem ją wbrew własnej woli. Lepiej stać tu, na zewnątrz, niż w środku,
pomyślałem. Jeszcze bardziej się ściemniło, poryw wiatru wzbił tuman kurzu z kamiennych schodów. Na skraju poręby pojawił się jeden z Heldonów. Ruszył w moją stronę. Napięcie rosło jak w teatrze.
Najpierw chcieli sprawdzić teren. Cały Fruzzi.
To był Warg albo Hart, nie odróżniałem ich. Ludzki model bojowy najwyższej jakości.
Szedł spokojnie, świadomie, nie szukał przejścia między krzakami malin. Pewnie wcześniej sfotografowali okolicę z góry. A to znaczyło, że mogli poustawiać więcej stanowisk strzelniczych, zanim jeszcze tu dotarłem. A jeśli otworzą ogień? Czy pojawienie się Fruzziego ma mnie zdekoncentrować, pozbawić podejrzeń? Poczułem ukłucie chłodu aż w rdzeniu kręgowym, potem zniknęło. Zatem umrę, nic dodać, nic ująć. Klink. Snajper już mnie namierzył, w celowniku miał dodatkowo czar naprowadzający. Widziałem, jak mierzy w moją przegrodę nosową. Ta kulka naprawdę nie powinna chybić. Oko przestawiło się na przybliżenie, połączyło kilka modułów widzenia i pokazało mi postać leżącą w krzakach na prawie niedostrzegalnej fałdzie terenu, kawałek za pierwszym szeregiem drzew.
Warg już prawie był przy mnie; uśmiechał się nonszalancko, na szyi miał przypięty mikrofon, w dłoni karabin maszynowy ze zintegrowaną wyrzutnią pocisków, za pasem pistolet wielkokalibrowy.
– Nie zabiłeś go.
To miało zabrzmieć jak konstatacja, ale rozpoznałem zdenerwowanie w jego głosie.
– Nie.
Martwił się o honorarium.
Wyprostowany przewyższałem go, a to mu się nie spodobało. Mnie też nie, ciągle czułem wycelowaną w nos lufę karabinu.
– Jeżeli wyciszysz przestrzeń, pozwolimy ci odejść – zaproponował jałmużnę.
Nie wiedzieli o czarodziejce, przez swoje zadufanie skupili się tylko na mnie. Dobrze.
Stękanie ustało, przestrzeń wypełnił teraz świst wiatru. Do samego końca.
– A jeżeli nie? – zagadnąłem z konwersacyjnym zacięciem.
– Zabijemy cię.
Na to właśnie czekałem. Strzeliłem mu dwa razy w pierś z Zabójcy, jednocześnie zeskoczyłem ze schodów, skuliłem się i chwyciłem Warga w pasie. Trzymałem go tak i strzelałem w stronę snajpera ukrytego w lesie, zasłonięty żywą tarczą.
Strzały oczywiście nie zabiły Warga, tylko lekko zamroczyły. Prawie dobiegłem do skraju lasu, gdy zaczął szarpać za moją broń. Puściłem go i sam rzuciłem się na ziemię, upadłem szybciej niż on. Wystrzał ze snajperskiego karabinu rozwalił pień drzewa przede mną. Dwa razy przeturlałem się, w miejscu, w którym przed chwilą leżałem, eksplodował
granat. Schowałem Zabójcę do kabury i wymierzyłem w niebo Greysona. Uważałem, żeby nie trafić w drzewo. Pach, pach, pach. Granaty wylatywały w górę zbyt szybko, by ludzkie oko zdołało to uchwycić. Widziałem rozmazaną czarną smugę. Huk przeciągłej eksplozji,
błysk ponad koronami drzew. Przez chwilę wydawało się, że to już wszystko. Warg podniósł
się z ziemi, mierzył we mnie z pistoletu. Był zorientowany w sytuacji, jak najbardziej. Nie przeczuwał jednak, że to tylko eksplozja wstępna, która miała rozpylić w powietrzu materiał
wybuchowy. Sama by nie zaczęła płonąć, to nie... Pach. To nie był wybuch, lecz jadowite syczenie, które poparzyło wszystkie żywe istoty w promieniu stu metrów.
Główna fala uderzeniowa ominęła Warga. Miał na wpół spaloną twarz, skowyczał jak zwierzę, pistolet w jego dłoni zanosił się serią wystrzałów. Pierwszy trafił mnie w nogę, drugi otarł się o klatkę piersiową. Wyciągnąłem z kabury Zabójcę i załadowałem do niego trzy ostatnie naboje. Wszystkie strzały były celne, a mimo to Warg trzymał się na nogach i wymieniał pusty magazynek na pełny. Rzuciłem się, ciągle z Greysonem w dłoni. Warg już we mnie wycelował; tkanka skóry na twarzy zwęglona, układ odpornościowy w porządku, źrenice – krzyże celownicze. Prask, prask. Trafił trzy razy pod rząd w mostek, ale ten, na jego nieszczęście, wytrzymał. W rewanżu rzuciłem w niego granatem. Okazał się skuteczny, rozszarpał Warga na strzępy i wyrwał mu kręgosłup. Z tego już się chyba nie wygrzebie.
Kątem oka dostrzegłem, że ktoś biegnie w kierunku chaty. Fruzzi. Albo los braci był mu obojętny, albo z góry przyjął inne rozstrzygnięcie tej potyczki. Porzuciłem Greysona i ruszyłem za nim. Na każde dwa jego kroki ja przybliżałem się o jeden. W połowie drogi odwrócił się, coś błysnęło. Spiąłem się i jeszcze bardziej przyspieszyłem. Coś mnie trąciło, ale byłem już na tyle blisko, że całą sprawę mogłem rozwiązać z pomocą Margaret.