Wyciągnąłem ją z kabury, nagle między nami zmaterializowała się przezroczysta błona z dwuwymiarową twarzą, przetransformowała w postać i wskazała na mnie. Strzeliłem raz, drugi, zupełnie niepotrzebnie, dobrze o tym wiedziałem. Musiałbym zużyć tuzin magazynków, żeby chociaż trochę zranić ektoplazmowego demona. Rzuciłem się do przodu, ale on już wykonał pewien gest – uderzyła we mnie fala mroźnej niemocy. Mięśnie skostniały, runąłem na ziemię i resztkami sił dopełzłem do drewnianej ściany domu. Kolejny mroźny powiew, z oczu i nosa trysnęła mi krew. Braci Heldonów było nie czterech, lecz pięciu. Ostatni z nich leżał w samochodzie w kojcu projekcyjnym i siłą ego wytwarzał tę ektobestię przede mną. Normalny człowiek nie przeżyłby czegoś takiego, to musiał być wariat, szaleniec. Teraz już wiedziałem, jak zniszczyli Wrocławski Klan upiorów.
– Wystarczy – usłyszałem wściekły głos Fruzziego. – Potem się z nim rozprawimy.
Ektoplazmowy stwór popatrzył na swojego dowódcę, a potem niechętnie rozpłynął się w powietrzu. Nie mogłem się ruszyć, ale wiedziałem, że jeszcze tylko chwila i policzę się z Fruzzim.
– To będzie bolało – wycedził przez zęby ten bydlak.
Nagle w jego dłoni znalazła się mała, ostra kusza. Dzzn, dzzn, ostre bełty przeleciały z boku na bok, z góry na dół i tak jak leżałem, przyszpiliły mnie do ziemi. To było równie przerażające co atak magii. W stali krył się czar. Krępujący czar, który wysysał wszystkie siły z mojego ciała szybciej, niż ono nadążało je regenerować. Próbowałem się wyrwać, ale tylko
podrażniłem rany.
– Teraz zabiję tę dziwkę, a potem zajmę się tobą – obiecał Fruzzi i odwrócił się w stronę drzwi.
– Twój brat kwiczał jak żywcem opiekana świnia – wydusiłem, choć kosztowało mnie to prawie utratę przytomności.
Odwrócił się, w dłoni zamiast kuszy miał pistolet. Lufa drżała, dokładnie tak jak wtedy, gdy się próbuje opanować wściekłość.
– Zaraz zobaczysz, gnoju! – splunął i strzelił dwukrotnie.
Widział, jak mną rzucało, uspokoiło go to. Bolało, ale nie bardziej niż te szpikulce. Kula uderzyła w jeden z nich i trochę go przesunęła, gwałtownie osłabiając czar.
Kleszczami powyciągałem ze swojego ciała długie, trzydziestopięciocentymetrowe chromowane szpikulce ze stali stopowej.
Składniki stopu tak dobrano, by pozbawił potwory ich mocy, uziemił je. Miałem szczęście, że Fruzzi do mnie strzelił. Za kilka sekund już bym nie żył. Jestem potworem, wiem.
Fruzzi przestępował właśnie próg chaty. Podniosłem się na kolana. Było wyjątkowo ciężko – bardzo dobra stal. Uniósł pistolet. Czas zwolnił, skoczyłem jak zwierzę, powaliłem Fruzziego na ziemię i odgryzłem mu nos. Zagrzmiały wystrzały, raz, drugi. Nie wiedziałem, w którego z nas trafiły. Rękawica odpięła się, Kleszcze straciły ludzki kształt i bez mojego udziału znalazły szyję przeciwnika.
Leżeliśmy w bezruchu w szybko rosnącej kałuży krwi.
* * *
– Powiedziałeś, że nie dasz im przestąpić progu – odezwał się pełen wyrzutu głos. –
Teraz zrzuć go z siebie, zaraz zaczną się kolejne skurcze. Spróbuję ci dodać trochę sił, będziesz ich potrzebował – głos stał się nagle łagodny i kojący.
Podniosłem się, najpierw na kolana, potem, opierając się o ścianę, na nogi. Już nie krwawiłem, ale rany paliły mnie jak piekielne ogniska. Bóg raczy wiedzieć jakimi czarami były podrasowane te szpikulce. Rany zaczynały się zasklepiać, zacisnąłem zęby, żeby nie skowyczeć z bólu.
Jak przez mgłę widziałem czarodziejkę pochyloną nad rodzącą, spoglądającą na jej łono.
Wracała mi świadomość i zdolność myślenia, czułem się coraz gorzej. Gdybym był martwy, z pewnością by mi ulżyło. Wyciągnąłem nóż i wydłubałem sobie z ramienia kulę.
Zdeformowany kawałek ołowiu spadł na ziemię, a po pierwszym ataku bólu przyszła ulga.
– To już prawie – wyjęczała kobieta.
– Jeszcze nie, odpoczywaj, zbieraj siły – uspokajała ją czarodziejka.
Kolejna kula. Było mi niedobrze, miałem wrażenie, że za chwilę utonę we własnym bólu,
we własnej krwi. Z oddali dobiegał odgłos przyspieszonego, płytkiego oddechu, jęki.
– Powinniście zabić ją razem z dzieckiem – powiedział ktoś.
Próbowałem się rozejrzeć, ale nie mogłem nastawić odpowiedniej ostrości.
W drzwiach stała Micuma. Wydawało się, że jej sierść ma rudawy odcień.
– Wydaje mi się, że konie, nawet tak mądre jak ty, nie powinny się wtrącać w podobne sprawy – rzuciłem.
Ostrze noża trochę zjechało, rozciąłem udo bardziej, niż to było konieczne. Ale w końcu pozbyłem się tego kawałka metalu.
– Nie jestem koniem, tylko mówię za jego pośrednictwem.
– Tak, obiecałam mu to, choć się z nim nie zgadzam.
Głos był ciągle taki sam, dochodził z pyska Micumy. Drugie zdanie miało jednak wyraźnie inną dykcję. Znajomą.
– Kim jesteś? – zaskrzeczałem.
– Najbardziej precyzyjnym określeniem byłoby duch w maszynie albo duch z maszyny –
odpowiedział głos po krótkim wahaniu.
Jęk był coraz głośniejszy, przybywało w nim rozpaczy i zaciętości.
– Już widzę włosy, przyj mocniej.
– Powinniście to dziecko zabić, zanim będzie za późno. Nie zdajecie sobie sprawy, w co się wpakowaliście.
– W co? – zapytałem, choć niewiele mnie to obchodziło.
Walka o przeżycie absorbowała każdy skrawek mojego ciała.
– Nie ma czasu na tłumaczenia. Zabijcie go natychmiast. Sam bym to zrobił, gdybym mógł.
Kolejny maniak z nieco uproszczonym poglądem na świat.
– Podobny problem roztrząsałem z tymi, którzy leżą tutaj dookoła. – Wskazałem od niechcenia ręką. – Bardzo się starali mnie przekonać, ale niewiele im to dało.
– Chciałem was ostrzec. Kiedy się urodzi, będzie już za późno.
Nie lubię, kiedy ktoś się powtarza. Zwłaszcza jeśli słuchanie tego kosztuje mnie tyle sił.
W końcu udało mi się ustawić odpowiednią ostrość.
– Już wychodzi! Jeszcze trochę! Już prawie się urodziło!
Micuma patrzyła na mnie, ale nie potrafiłem odczytać z jej końskiego pyska żadnych emocji.
– To dziecko nie jest opętane – powiedziałem z tępym uporem.
– Zgadza się, nie jest. Tym gorzej.
– Już jest na zewnątrz! Wszystko z nim dobrze!
Ulga w głosie czarodziejki była niemal materialna.
Popatrzyłem na obydwie kobiety.
Czarodziejka trzymała w rękach małe ciałko umazane krwią.
Oczy miała pełne łez, matka leżała wyczerpana.
– Zabijcie to – powtórzyła Micuma.
– Nie. Zamknij się wreszcie! – ryknąłem wściekle.
– Boże! – krzyknęła czarodziejka, rzuciła noworodkiem i zaatakowała go czymś, czego odprysk powalił mnie na ziemię.
Noworodek owinął się zwojem purpury i nagle nie leżał już na glinianej podłodze, lecz na dnie głębokiej na metr jamy. Dematerializacja dokonywała się błyskawicznie, demon przybrał
kilkaset kilogramów masy ciała i wcielił się w czteroręką kreaturę z nieforemnymi nogami żaby. Miałem tylko Nóż. Z całej siły wbiłem go w demona aż po rękojeść, a ten naraz pokrył
się zbroją z sześciokątnych płyt. Nóż utknął w jednej z nich, jakby stwór nie mógł go tak po prostu odepchnąć. Odwrócił się pomału w moją stronę, ujrzałem wąskie, podłużne oczy.