Выбрать главу

– Lepiej nie wchodzić im w drogę – stwierdziłem na głos. – Rozumują inaczej niż ludzie,

potrafią kogoś zmiażdżyć z powodów, których zwykły  śmiertelnik nie jest w stanie zrozumieć.

– Ty sam podróżujesz z bogiem – zwrócił uwagę duch.

Spojrzałem zdziwiony na garnek.

– Ma rację. Twój Nóż albo jest bogiem, albo bóg się w nim skrywa – potwierdziła Hekate. – Zależy, jak na to patrzeć.

Spojrzałem na Nóż leżący między resztą uzbrojenia.

Do tej pory instynktownie unikałem rozmyślań na ten temat, a teraz ten krótki kontakt wzrokowy mnie zabolał. Bolały też obrazy z przeszłości, musiałem zacisnąć szczękę,  żeby powstrzymać szczękanie zębami.

– To jeden z bogów Candomble – powiedział duch. – Sądząc po inskrypcji, bóg żelaza i wojny, Ogun. Z prawdopodobieństwem dziewięćdziesiąt dwa procent.

– Dlaczego miałby być w Nożu? Dlaczego miałby podróżować ze mną? Dlaczego miałby mi pomagać? – niemal jednocześnie wyrzuciłem z siebie trzy pytania.

Być może osobowość ducha ulegała degradacji szybciej, niż sądził.

– Bogowie Candomble są bardzo osobliwi – zaklekotał garnek. – Sam przecież mówiłeś, że ludzie nie rozumieją ich motywów działania.

– Pozostaje pytanie, czy ci pomaga. Czy nie oczekuje czegoś w zamian – dodała po cichu Hekate.

Wiedziałem, czego nie powiedziała. Może widziała te ogromne głuche przestrzenie, które zostały po mojej walce z demonem.

– Mojej duszy?

– Właśnie. Jeśli wszystko dobrze zrozumiałam, demon wytrącił ci go z ręki i właśnie w ten sposób cię ocalił. O mało co nie przegrałeś sam siebie i nie zszedłeś wraz z bogiem.

Chciałem zaprotestować, ale gdzieś w środku byłem przekonany, że to prawda. Tak jakby powiedzieli coś, co już od dłuższego czasu przeczuwałem.

– Skąd tak dobrze wiesz, kim jest Nóż? – zwróciłem się do garnka.

– Każdego przeciwnika można pokonać – odpowiedział duch. – To tylko kwestia informacji, znalezienia słabego punktu. Widziałem waszą walkę, zdaję sobie sprawę, ile cię to kosztowało. Zbieram informacje o wszystkich bogach, a inskrypcja wskazuje właśnie na Oguna. Gdybym wiedział, który bóg osiedlił się w dolinie, miałbym szanse w walce z nim.

– I tego właśnie chcesz ode mnie – próbowałem zgadnąć.

– Tak.

– Jesteś  słaby, R. C. – zwróciła się do mnie Hekate. – Kiedy zobaczyłam cię po raz pierwszy, byłeś jak monolit, blok z czarnego diamentu, o który roztrzaska się każdy przypuszczony atak. Teraz jesteś tylko cieniem. Wystarczy jedna kulka, zardzewiały gwóźdź i umrzesz jak zwykły człowiek. Na sekundę dotkniesz boga w Nożu i stracisz duszę. Mówiła prawdę.

– Dlaczego miałbym ci pomóc? – zapytałem ducha.

– Zawarłeś umowę z księdzem z miasteczka. Interesuje cię historia walki o Sewastopol.

Mam dosyć pokaźne bazy danych i sądzę,  że znalazłbyś w nich dużo interesujących informacji.

Pokręciłem głową.

– To mi nie wystarczy.

– Ten bóg w dolinie to nie jest dobry bóg. Czuję to, wiem. To stary bóg krwi i cierpienia.

– A odkąd to sztuczne inteligencje wiedzą, czym jest dobro i zło? Albo cierpienie? –

rzuciłem z sarkazmem. – Nawet jeśli byłoby tak, jak mówisz, dla mnie to nie jest dostateczny powód.

– Rozumiem – brzęknął garnek.

Jeśli w odpowiedzi kryło się rozczarowanie, nie słyszałem go.

– Pójdę się trochę przewietrzyć, może uda mi się utrzymać na nogach – powiedziałem jakby sam do siebie i wstałem.

Szło mi źle, bardzo źle.

Z pomocą Hekate pokuśtykałem na zewnątrz. Domyśliła się,  że nie chcę, by mnie podtrzymywała, mimo to trzymała się na wyciągnięcie ręki, w razie gdybym stracił

równowagę. Z tych samych powodów Micuma kroczyła przy moim boku. Wokół chaty rozpościerał się krajobraz księżycowy – wypalone kratery, promienie słońca odbijające się od roztopionych i ponownie zastygłych obłych głazów i rozległych obsuwisk – pozostałości po mojej walce z demonem.

– Dziwne, że ta chata się nie rozleciała.

Ani Micuma, ani czarodziejka nie odpowiedziały. Od zachodu zaczęły nadciągać chmury, słońce mieliśmy tylko przez chwilę. Czułem się osłabiony i nie chciało mi się ruszać w podróż, ale nie wiedziałem, jak duże mamy zapasy żywności. Nie byłem też pewny, jak długo Hekate zechce ze mną zostać. Po nieudanym polowaniu na demona nic jej tu nie trzymało.

– Spokojnie – oceniła Micuma, jakby pustynia, na której przed kilkoma dniami rozegrała się bitwa, zaliczała się do ulubionych uzdrowisk ludzi.

Zanim zdążyłem to powiedzieć, rozległ się trzask łamanej gałęzi. Po lewej, skąd wiał

wiatr. Zesztywniałem. Z pustki wynurzył się pistolet – widziałem czarny wylot lufy, czułem nabój w komorze.

– Zabiję cię, gnoju – jednocześnie usłyszałem głos.

Rzuciłem się na ziemię, ale zbyt późno. Ciało jeszcze mnie nie słuchało, poruszałem się jak w przezroczystej masie o konsystencji kisielu. Błysk, kula wyleciała z lufy. Czułem ją, widziałem, co się stanie, kiedy trafi mnie w serce. Bez ostrzeżenia z krańców mojego pola widzenia wynurzył się cień. Zabrzmiał wystrzał, huk.

Padłem na miękką glinę, Hekate tuż przy mnie. Instynktownie wciągnąłem nas oboje do jamy po wyrwanym młodym świerku. Czarodziejka leżała na plecach, na jej kamizelce rosła

plama krwi, pierś konwulsyjnie drgała, jakby nie mogła złapać powietrza.

– Zabiję cię, ty gnoju!

W końcu poznałem ten głos. Guczi.

Miałem go w dupie. Jednym ruchem rozdarłem kamizelkę czarodziejki i koszulę pod spodem. Trafił  ją dwa razy. Miał pistolet, który wypuszczał drugi nabój, jeszcze zanim pierwszy wyleciał z lufy. Obydwa strzały trafiły w płuca, zaraz koło serca.

Nadal żyła.

– Dlaczego, dlaczego to zrobiłaś? – szeptałem i trzęsącymi się  rękoma próbowałem wyciągnąć obydwa pociski jednocześnie. Jej krew była ciepła, gorąca, była wszędzie. Już zmieniała się w różową pianę. Zazwyczaj nie przejmowałem się tak ubytkiem czyjejś krwi.

– Na pewno masz coś tam, w chacie. Coś magicznego, coś, co ci pomoże!

Pokręciła głową. W mojej sakwie na pewno coś by się znalazło. Nic nadzwyczajnego, ale uratowałoby jej życie.

Wsunąłem pod nią ręce, podkurczyłem kolana, żeby dostać się do chaty dwoma, trzema skokami.

Przed bitwą z demonem nie zajęłoby mi to nawet sekundy.

– Czyha na ciebie – ostrzegł mnie dobiegający skądś głos Micumy.

– Nie rób tego – wycharczała Hekate.

Musiałem, nie mogłem pozwolić, żeby przeze mnie zginęła. Podniosłem się, lecz zanim się odbiłem do pierwszego skoku, strzał powalił mnie na ziemię. Ramię miałem zwęglone, wydałem z siebie bolesny skowyt.

– Zabiję cię, tak jak ty zabiłeś moich braci! – wrzeszczał Guczi.

– Źle go widzę, nosi maskujące ubranie – odezwała się Micuma, a raczej duch z maszyny.

Bandaż, na pewno miałem gdzieś w kieszeni bandaż, opatrunek. Albo ja, albo ona.

Położyłem się z nią na ziemi. Dłoń przyciskałem do ran, Ręką przeszukiwałem kieszenie.

Niezbyt dobrze się do tego nadawała.

Krew wyciekała już dużo wolniej i wydawała się zimniejsza. Ale nie dlatego, że rany się zasklepiały.

– Dlaczego? Dlaczego?

W końcu znalazłem ten bandaż. Pokręciła głową. Starałem się na próżno. Słyszałem, jak serce przestaje bić, jak z każdym uderzeniem skurcze są coraz dłuższe.