– Dlatego – stęknęła, sięgnęła do swojej kieszeni i wyciągnęła ilustrację z księgi upiorów.
Trzymała ją w zaciśniętej pięści, spomiędzy jej palców wyciekały szkarłatne strużki krwi.
– Widzisz siebie tam? Widzisz? – szeptała.
Tylko kręciłem głową. Co miałem jej powiedzieć? Że już dawno nie jestem obrońcą ludzkości, za którego mnie uważa? Że mam w głowie bombę zegarową, przez którą nawet waleczny demon mnie oszczędził?
– Trafiłeś nie w tego człowieka! – wrzasnąłem zamiast wyjaśnień. – Pozwól mi ją ocalić,
a stanę przed tobą choćby i z gołymi rękoma!
Zamiast odpowiedzi padł strzał. Przeszedł tak blisko, że usłyszałem charakterystyczny świst przelatującej kuli.
– Widzisz siebie tam? – powtórzyła.
Jej źrenice znieruchomiały, oczy się zaszkliły.
– Widzę.
– Dlatego – powiedziała niemal z satysfakcją. – Ja również ciebie tam widzę. Spotkać cię... pokazywać ci drogę... to było wspaniałe...
Nie żyła.
– Przecież czarodziejki tak łatwo nie umierają! Mają więcej żyć niż koty, widziałem na własne oczy! – Nie mogłem się z tym pogodzić.
– Była wyczerpana, ponieważ cię leczyła. O mało sama przy tym nie umarła – odparła niewidoczna Micuma albo duch.
Nie takiej odpowiedzi oczekiwałem.
Zacisnąłem zęby i oparłem czoło o jej biodro. Już stygła, czułem każdy stopień ciepła, wraz z którym odchodziła ze świata żywych, słyszałem, jak umiera jej mózg, rejestrowałem ostatnią myśl – wskazywać drogę. Ale przecież nigdy nikomu żadnej drogi nie wskazywałem, nie ja. Co najwyżej do piekieł.
– Zabiję cię, Guczi.
– Ciężko będzie – odpowiedział mi zadowolony, pewny siebie głos. – Wiem, gdzie leżysz. I przysięgam, że żywy z tej dziury nie wyleziesz.
– Mogę sprowadzić swoich ludzi w ciągu dwóch, trzech godzin. Chyba już wiem, gdzie on jest – zaszeptał duch z maszyny głosem Micumy.
Jednocześnie rozległ się kolejny strzał. Chciał ją mieć, bydlak.
– Zamknijcie się oboje! – wrzasnąłem. – Guczi, posłuchaj mnie teraz uważnie –
powiedziałem tak spokojnie, że aż sam byłem zaskoczony. W środku aż wrzałem ze wzburzenia. Obie strony mojego ja pragnęły jego krwi, jego śmierci. Prędzej bym oszalał, niż powstrzymał tę żądzę mordu. – Mylisz się. Za kilka godzin będzie już ciemno. Może masz noktowizor, a może nie. Raczej nie. A ja nie jestem zwykłym człowiekiem i mam zaskakująco niską temperaturę ciała. Dla kogoś, kto nie zajmuje się profesjonalnie mordowaniem po nocach, znalezienie mnie w ciemnościach jest bardzo trudne. Kiedy już zapadnie zmrok, wyczołgam się z tego okopu i wrócę do chaty. Wisi tam na skoblu stara piła do żelaza, nie muszę ci chyba mówić, jak bardzo zardzewiała i tępa. I właśnie tą piłą wyrżnę ci nerki i zjem razem z twoimi oczyma.
Coś zaszeleściło w trawie. Wystraszyłem go. Punkt pierwszy planu zrealizowany z powodzeniem.
Czekałem i nasłuchiwałem. Gdy strzelał na oślep, mocniej przywierałem głową do ziemi.
Utrata krwi z ramienia osłabiła mnie jeszcze bardziej. Nie przejmowałem się tym zbytnio. W
ogóle niczym się nie przejmowałem.
Zapadł zmrok, nadeszła ciemna, wilgotna noc, zresztą jak zwykle w tej krainie. Czułem, jak chmury ocierają się o moje plecy. Jakby na złość Gucziemu zaczęło jeszcze padać.
Przesunąłem się o metr, a potem uniosłem. Zaczął strzelać, kiedy byłem już w połowie drogi do chaty.
Tu odpoczywałem, tu towarzysze pomagali mi wylizać się z odniesionych ran, a jeden z nich był chyba nawet moim przyjacielem. Z pewnością nim była, ale teraz była też martwa.
Straciłem ją. Świat ją stracił.
– Już tu jestem, Guczi! – krzyknąłem w ciemność. – I już trzymam tę piłę.
Pistolet szczęknął trzy razy. Noc pozbawiła go mocy, to już nie była ta sama broń, która trzy godziny temu zabiła Hekate.
– Idę po ciebie – kolejna dawka strachu. Poczekałem, aż wściekła seria wbije się w ściany.
Potem wszystko poszło już łatwo, przynajmniej do części finałowej z piłą w roli głównej.
Hekate z pewnością by tego nie pochwaliła, ale martwi nie mają głosu. Guczi nie był tak twardym wojownikiem jak jego bracia. Na swoje nieszczęście tak bardzo w to wierzył, że nie wytrzymał do końca.
* * *
Do chaty wróciłem dopiero nad ranem. Micuma czekała w środku i nie przejawiała zbyt wielkiej ochoty na wypas. Świtało, ale nie czułem się zmęczony, nie bardziej, niż kiedy odchodziłem po zmroku.
Usiadłem, rozpaliłem ogień, nalałem wody do kociołka i wrzuciłem do niej garść kawy.
Napełniłem też walający się nieopodal garnek, umieściłem nad płomieniami i przykryłem.
– Zakładam, że słyszysz mnie, nawet kiedy nie możesz mówić.
– Mogę mówić – zaprotestował duch z pyska Micumy.
– Zostaw w spokoju mojego konia – wycedziłem z dużo większą wściekłością, niż zamierzałem.
Ciągle nie byłem sobą, nie wiedziałem, czy jeszcze kiedyś będę. A kim niby jest ten ja?
– Nie jesteś teraz sobą – potwierdziła Micuma.
– Nie. Ktoś przeze mnie umarł, dobrowolnie, a ja nikogo o to nie prosiłem. Nigdy nie byłem, nie jestem tego wart!
Uświadomiłem sobie, że krzyczę.
– To ona miała żyć, nie ja.
Pokrywka zaczęła podskakiwać.
Umarła, poświęciła się, ponieważ uważała mnie za człowieka, za zbawcę, choć byłem nim w czasach, których już nie pamiętałem. A ja jej nawet nie powiedziałem, jak bardzo się
myli. Zrobiłem już mnóstwo głupstw, tym razem byłem jednak dumny, że udało mi się utrzymać język za zębami.
– Chciałeś ze mną rozmawiać, jak mniemam – odezwał się blaszany głos ducha z maszyny, po chwili dołączyło do niego bulgotanie wrzącej wody.
– Owszem – przytaknąłem. – Chciałeś pomocy w walce z bogiem z doliny.
– A ty odmówiłeś.
Nic nie powiedziałem.
Znowu się rozpadało. Cóż za zmiana. W porównaniu z poprzednimi dniami wiatr trochę osłabł. Przez otwarte drzwi widziałem strugi deszczu, długie i silne powrozy biczujące ziemię i zmieniające ją w kleiste błoto. Jeszcze trochę i tam, na dole, w dolinie Lomny, woda zaleje świat, górski potok porwie kamienie i głazy, zmiecie wszystko na swojej drodze. Dotarło do mnie, że Hekate ciągle leży tam, gdzie umarła. Wstałem, wyszedłem w deszcz i przyniosłem ją do środka.
Deszcz spłukał krew. Hekate była czysta, wręcz kryształowo czysta, jakby woda zmyła z niej dawne zmęczenie, wszystkie jej błędy, pomyłki i śmierdzące kompromisy.
Położyłem ją na kocu obok paleniska.
– Odmówiłem, ale teraz moja odpowiedź brzmi tak – wróciłem do rozmowy.
– Dlaczego?
– Bo teraz to już sprawa osobista. Ten bóg i ludzie, którzy go wzywają, są tego świadomi.
– Chcesz się na nich zemścić?
Zastanawiałem się nad tym. Chciałem się zemścić jedynie na Guczim. Pozostali bracia Heldonowie zginęli w walce, nawet do demona nie czułem nienawiści. Zemsta to broń obosieczna.
– Nie. Ja chcę, żeby to się już nie powtórzyło.
– Dolej wody.
Posłuchałem go i jednocześnie kątem oka spostrzegłem, że Micuma na mnie patrzy. To było mądre spojrzenie jak na konia, mądre i jednocześnie przenikliwe.
– W dolinie jest bóg. Albo ściślej, jest gdzieś na pobliskiej nizinie. Prawdopodobieństwo graniczące niemal z pewnością – duch z maszyny zamilkł, póki dolana do garnka woda się nie zagotowała. – Potrzebuję tylko uściślenia informacji, kim on jest, dalej sobie poradzę. Tak mi się wydaje. Albo przynajmniej pozbawię go głównych atutów.