Выбрать главу

Zgodziłem się z nim. To miało sens.

– Znam kilku bogów, ale trudno mi powiedzieć, który z nich ukrywa się właśnie tutaj –

starałem się wskazać granicę swoich możliwości.

– Potrzebuję tylko informacji. Musisz wrócić do Jabłonkowa albo Trzyńca i mieć oczy otwarte. Ludzie od wielu lat gromadzą wszelkie możliwe informacje o bogach. To dziwne, ale mało kto zdaje sobie sprawę, jak wielki mają wpływ na świat i jak bardzo różnią się od demonów, duchów i innych istot z otwartych sfer, ale i od nas, sztucznych inteligencji.

Mogło mi się wydawać, ale teraz duch z maszyny mówił z większym naciskiem. Pewnie też się bał albo troszczył o ten świat bardziej niż ludzie, którzy na nim żyli. Albo jedno i drugie. Możliwe również,  że byłem zupełnie nie w temacie i kierowały nim całkiem inne motywy. Twór ograniczony tylko jednym ciałem z największym trudem mógł zrozumieć sztuczną inteligencję.

– No dobrze. Dostarczę ci tyle informacji, ile będziesz potrzebował, żebyś dobrze poznał

swojego wroga. A potem ty umożliwisz mi dostęp do swojej bazy danych, do wszystkich informacji związanych z bitwą o Sewastopol i człowiekiem o imieniu R. C, to znaczy Raymondem Curtisem – doprecyzowałem warunki naszej umowy.

Omówienie szczegółów zajęło nam tyle czasu, ile trzeba, by litr wody wyparował. Potem nie było już o czym gadać.

– Wychodzę – rzuciłem do Micumy.

– Pada – ostrzeżenie było co najmniej zbędne, jakbyśmy nie musieli przekrzykiwać huku deszczu lejącego się z chmur zaledwie kilka metrów nad naszymi głowami.

– Wiem, ale muszę zbudować stos pogrzebowy.

Powalonych i połamanych drzew było w okolicy dość i Micuma z chęcią mi pomagała.

Ledwie skończyliśmy, niebo rozjaśniło się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, chmury odsłoniły nad naszymi głowami sklepienie świata – największego ze wszystkich cmentarzy. Położyłem Hekate na stosie, przyglądałem jej się jeszcze przez chwilę. Już była ponad wszystkimi marnościami, takimi jak bicie serca, pożądanie, nienawiść, ciekawość i inni życiowi przewodnicy. A może nie?

Posypałem stos prochem, który mi jeszcze został, i odsunąłem się. W świetle księżyca mieniły się bransolety, medaliony i inne naszyjniki kryjące w sobie czary, magię, szczęście i siłę. Ktoś inny zabrałby je. Odpaliłem zapalnik i rzuciłem. Kiedy umiera ktoś bliski, dobrze przynieść mu ofiarę,  żeby tam, po drugiej stronie, wiedział,  że ktoś o nim chociaż przez chwilę myśli. Brak tego zapalnika będę odczuwał w każdej chwili, będę pamiętał.

Ogień zapłonął, syczał przez chwilę, a potem wszechogarniający  żar rozprawił się z resztkami wilgoci w drewnie i zahuczały płomienie.

– I co teraz? – zapytała Micuma, kiedy w pomarańczowej zorzy ciało czarodziejki zaczęło tracić ludzki kształt.

– Teraz pójdziemy spać. Jutro czeka nas bardzo dużo pracy. – Odwróciłem się i oślepiony ogniem poszedłem do chaty.

* * *

Zejście było jak zwykle dużo cięższe od wejścia, ale w końcu oboje dostaliśmy się aż na samo dno doliny Lomny.

Dopiero tam wskoczyłem w siodło i pogrążony w półśnie pozwoliłem się wieźć w

kierunku przełęczy. Pancernego kolosa braci Heldonów ominęliśmy szerokim łukiem.

Rzeczka, która niedawno wezbrała, niemal przykryła go żwirem, kamieniami i mułem, ale któreś z dział mogło być ciągle sprawne. Górale na pewno znajdą sposób, by je wymontować i przywłaszczyć sobie.

Przejechaliśmy przez wieś. Nikt nie próbował mnie zatrzymać, ani nawet zagadnąć. Nie łudziłem się, ich patrole musiały mnie zauważyć. Byłem naznaczony stygmatami śmierci, których unika każda rozumna istota. Zmysły ciągle jeszcze nie służyły mi tak jak wcześniej.

Czułem jednak, że wokół snują się niewidzialni posłańcy śmierci. Dlaczego nie widziałem ich w górach, kiedy umierała Hekate? Może nie wiedzieli, które z nas dotrze do celu swojej wędrówki? Może. Nie myślałem jasno, nie potrafiłem się zorientować, któremu z bogów służą. Wszystko jedno. Gdzie ja, tam i śmierć, lecz nie byłem głównym powodem ich obecności. Wiedziałem to na pewno.

Na szyi pod kołnierzem miałem zamontowany mikrofon, w ucho wetknięty jeszcze mniejszy głośnik. Nadajnik w kieszeni koszuli był o wiele większy i cięższy, ale Blacharz, jak zacząłem mówić o duchu, twierdził, że warto, że urządzenie wytrzyma co najmniej miesiąc.

W dodatku pracowało dopiero wtedy, kiedy wydałem komendę, a w razie konieczności mogło skondensować cały komunikat do ultrakrótkiego impulsu. Jeżeli jednak musiałbym wdać się z kimś w dłuższą dyskusję, jego zdolność kodowania była niewiele warta, a ryzyko rozszyfrowania poważnie wzrastało.

Zgodnie z informacjami od Blacharza trójocy – jeden z nich, może więcej – powinni poruszać się wzdłuż podnóża gór. Niewidzialni, praktycznie niezagrożeni przez łowców z niziny, ale w zasięgu sygnału. Pełnili rolę ruchomych stacji translacyjnych.

– W mieście już chyba wszystko wiedzą?

Przejeżdżaliśmy między pastwiskami. Kawałek przed nami rozciągały się brązowe połacie pól uprawnych.

– Wiedzą, że nikt z was nie zabił demona. Księża potrafią wyczuć takie rzeczy – odparła Micuma po chwili namysłu.

– Brat Saxon – zgodziłem się. – Nie da się oszukać, kiedy chodzi o demony.

– Nie będziesz mógł się upomnieć o wypłatę reszty nagrody – przypomniała.

– Ale nie muszę oddawać zaliczki. Co cię dokładnie interesuje? Jakie informacje? –

półgłosem zwróciłem się do Blacharza.

Bez prymitywnego głośnika jego głos brzmiał dźwięcznie i młodzieńczo.

– Wszystko. Cokolwiek niezwykłego, co przyciągnie twoją uwagę, wyda się dziwne, sprzeczne ze zwykłym życiem ludzi.

– Mam nadzieję, że nie będę musiał podsłuchiwać.

– Mało prawdopodobne. Starzy bogowie nie przepadają za techniką.

Wolałem nie pytać, jak małe jest to prawdopodobieństwo. Powoli zaczynałem rozgryzać Blacharza. Kiedy wszystko toczyło się po jego myśli, nie powstrzymywał się – przyspieszał i

wypowiadał się z matematyczną wręcz precyzją. Kiedy jednak nie było już tak dobrze albo wręcz przeciwnie, tak źle, stawał się niezwykle enigmatyczny i wieloznaczny.

Wśród pól, już nieopodal miasteczka, natknąłem się na patrol, tym razem konny. Nie mogłem odgadnąć, czy są z Jabłonkowa, czy też to wsparcie z Trzyńca. Było ich dwóch, zachowywali się bardzo formalnie. Karabiny zostawili w kaburach przy siodłach, ale pistolety mieli już odbezpieczone, gotowe do użycia w każdej chwili.

– Jadę do Jabłonkowa. Pracuję dla ojca Strazynskiego – walnąłem prosto z mostu.

Po kilku godzinach w siodle myślałem tylko o wygodnym posłaniu i nie miałem ochoty na jakieś słowne przepychanki.

– Ojciec Strazynski, zdaje się, zatrudnia jakichś dziwacznych... osobników – odezwał się jeden z nich. Końcówki jego bokobrodów były nawoskowane i idiotycznie wywinięte do góry.

I jak tu nie twierdzić, że kłamstwo ma krótkie nogi.

– Też tak sądzę. W ostatnim czasie wszystko schodzi na psy – stwierdziłem, zanim zdążył

dodać coś jeszcze.

Micuma zarżała z wyrzutem, ale przecież zrobiłem to ze względu na zdrowie pana Bokobrodatego. Nie zamierzałem znosić nawet odrobinę bardziej niegrzecznego pytania.

Własny koń będzie mnie krytykował, jeszcze czego. Wyprostowałem się w siodle, starając się patrzeć nieco groźniej. Postanowiłem rozegrać tę sytuację według własnych zasad. Położyłem rękę na udzie, Margaret już tam czekała. Drugi mężczyzna, starannie ogolony, z cerą tak jasną,  że niemal przezroczystą, nachylił się i powiedział coś swojemu kompanowi na ucho.