Przed walką na górze wszystko bym usłyszał, teraz już nie.
– Wszystko w porządku. Ojciec Strazynski i jego towarzysze już na pana czekają –
oznajmił Bokobrodaty trochę nerwowym głosem.
Micuma ruszyła przed siebie bez żadnej komendy.
– Zauważył, że mierzysz w niego z Margaret – starała się ostudzić nieco moje zadowolenie z sukcesu dyplomatycznego.
– To prawda – przytaknąłem. – Aż chciałoby się powiedzieć: szkoda.
– Umówiliśmy się, że będziesz zbierał informacje, a nie wystrzelasz połowę miasteczka!
– zwrócił uwagę Blacharz.
Zamyśliłem się. Ale nie umawialiśmy się też, że połowy miasteczka wystrzelać nie mogę.
To by jednak było zwykłe przekomarzanie się, nie miałem nastroju na zabawę. Z każdą chwilą coraz bardziej potrzebowałem dobrego jedzenia i snu.
– A Strazynski i inni księża? Myślisz, że pracują dla twojego nieprzyjaciela? – zapytałem, zamiast rozwijać drażliwy temat.
– Któryś z nich być może. Wystarczyłby jeden. Ale możliwe też, że wszyscy. Albo cierpią na skrajnie ciężką schizofrenię. Za dnia są księżmi dbającymi o swoje owieczki, w nocy sługami swojego boga. Jest jeszcze mnóstwo innych możliwości. Potrafię je wymyślić
szybciej, niż ty zrozumieć.
– To odwieczny problem ze sztucznymi inteligencjami. Rzadko kiedy powiedzą coś, co może się do czegoś przydać.
Micuma złośliwie się potknęła, ścisnąłem ją mocniej nogami. To pomogło, wystarczyła krótka przerwa.
– Przykro mi – powiedział Blacharz. – Niezbadane są ścieżki bogów. A tych najstarszych wręcz niemożliwe do pojęcia.
Przejechałem między dwoma domami, które stały bardzo blisko siebie. Można by wręcz powiedzieć, że tworzyły pierwszą ulicę w Jabłonkowie. Podkowy z lekkiego, a jednocześnie maksymalnie odpornego na ścieranie stopu zastukały na bruku, za oknem po lewej stronie poruszyła się zasłona. Z przodu dobiegał nieregularny odgłos rąbania siekierą. Nieregularny –
uderzenia czasami brzmiały inaczej, ktoś nie za bardzo sobie radził. Minąłem ogród przy kolejnym domu i zauważyłem drwala przy stosie drewna przed na wpół rozwaloną budą, która, sądząc po licznych prowizorycznych renowacjach, służyła za dom. Zamachnął się i odrąbał z polana jedynie drzazgę. Klnąc, cisnął siekierę na ziemię i pokuśtykał w stronę drzewa, gdzie na gałęzi kołysała się opleciona butelka. Kiedy pił, patrzył na mnie błyszczącymi, obojętnymi oczyma. Zamyślony spojrzałem na siekierę. Klin był teflonowy, stylisko z niemal niezniszczalnego tworzywa, na pomarańczowym tle wyryto nazwę producenta – Fiskar. Z pewnością porządny sprzęt, każdy miejscowy siedzący w środku lasu bardzo by o nią dbał. I na pewno nie była też tania. Za co ten zapijaczony niedojda ją kupił?
– Piękna. – Pokazałem na siekierę w trawie. – U kogo można taką dostać? Przydałaby mi się.
Zamiast odpowiedzieć, splunął i powiesił butelkę z powrotem na drzewie. Potem odwrócił się w moją stronę i jeszcze bardziej kuśtykając, zniknął w rozwalającym się baraku.
Micuma zatrzymała się, jakby była bardzo ciekawa rozwoju sytuacji. Nie musieliśmy długo czekać. Facet wyłonił się z automatem w dłoni. Znowu wysokiej jakości produkt, którego ani u niego, ani u nikogo w tym mieście wśród gór bym się nie spodziewał.
– Wypad stąd – wycharczał.
Miałem wrażenie, że kiedy był w środku, zdążył jeszcze sobie golnąć. Jeśli strzelał
równie szybko i dobrze, jak pił, należało go posłuchać.
– Dzięki za radę – odpowiedziałem. Kopyta zastukały o bruk.
Dostaliśmy się tą ulicą aż do głównej arterii Jabłonkowa. Brygada robotników znowu łatała dziury w nawierzchni. Tym razem zdecydowali się na gruntowną renowację i postanowili wyciąć odcisk stopy potwora. Korzystali z ogromnej, napędzanej naftą maszyny wyposażonej w obszerną diamentową tarczę. Widać karawana kupców, która kilka dni temu przejeżdżała przez Jabłonków, zdołała co nieco sprzedać. Albo niewiele żądali, albo miejscowi byli o wiele bogatsi, niż mogło się wydawać.
Hotel stał w tym samym miejscu, w którym go zostawiłem. Zająłem się Micumą, a potem
usiadłem przy stoliku w restauracji.
– Pan sobie życzy? – głos Borysa był taki sam jak za ostatnim razem, kurtuazyjny, niezaangażowany. Nic nie wskazywało na to, że już mnie kiedyś widział.
– Coś do jedzenia, pożywnego. Ojciec Strazynski jest jeszcze w mieście?
– Powiedziałbym, że tak, proszę pana.
O wilku mowa, a wilk tu, jak to już zwykle bywa. Strazynski i Saxon zjawili się, zanim zdążyłem zjeść zupę.
Wskazałem puste krzesła i dokończyłem. Kiedy siadali, zauważyłem, że Strazynski ma na szyi naszyjnik z jantarów. Nosił go pod koloratką, może to był różaniec. Na różańce i tym podobne rzeczy ludzie czasami reagowali agresywnie.
– Wydaje mi się, że ma nam pan coś do powiedzenia – zaczął Strazynski.
Wyglądał na zmęczonego, wręcz wyczerpanego.
– Nie wykończyliśmy demona – wypaliłem.
– Zorientowałbym się – stwierdził Saxon.
– Nie wątpię – zgodziłem się. – Zatem, ojcze, niestety, nie mam żadnej nadziei na pańską szczodrą nagrodę.
Strazynski przytaknął.
– A pozostali?
– Wszyscy są martwi. – Wzruszyłem ramionami. – Tak to już bywa z demonami.
Przy słowie „demony” Saxon nieco się ożywił i spojrzał na mnie trochę mniej nieprzytomnym wzrokiem niż zazwyczaj. Mucha, której pod koniec jesieni już niewiele zostało życia, bzyczała, leniwie pełznąc po blacie stołu. Nie była już nawet w stanie latać.
Trochę przypominała mnie samego.
– Została z pana tylko niewielka część – powiedział Saxon z pewnością w głosie.
– Tak, walczyłem z demonem. Muszę się teraz poskładać do kupy.
– Tego się obawialiśmy – przytaknął Strazynski. – Teraz demon może się obrócić przeciwko nam.
– Wątpię. – Przyciągnąłem do siebie tacę z następnym daniem, którą właśnie postawił na stole Borys. – Walka nie została rozstrzygnięta. Nie będzie miał ochoty na spotkanie ze mną.
On też musi wylizać rany.
Kłamałem, wiedziałem jednak, że walecznego demona w ogóle nie interesuje Jabłonków.
Miasteczko było dla niego zapyziałą wiochą, którą zmiażdżyłby jednym palcem. I raczej by go to nie bawiło.
– Oby miał pan rację – powiedział Strazynski bez większego przekonania. – Ale mimo to musimy się przygotować na ewentualny atak.
– Jak?
– Zaczniemy fortyfikować Jabłonków.
– Aha.
Nie było sensu tłumaczyć, że jedyne, co mogłoby pomóc, to linie na wpół inteligentnych wieży strzelniczych czwartej generacji albo oddział wyspecjalizowanych czarodziejów.
– Zatrzymam się tutaj kilka dni, odpocznę sobie i pojadę dalej – zmieniłem temat. – Nie zawsze sprawy toczą się tak, jak człowiek sobie tego życzy.
– Jeśli chodzi o mnie i brata Saxona, jest pan tutaj miłe widziany. Ale niech pan nie liczy zbytnio na gościnność zwykłych ludzi. Już się rozniosło, że w okolicy grasuje demon. Ludzie będą mieli panu za złe, że go pan podburzył przeciwko miasteczku.
– Jasne – burknąłem.
Na razie nie narzekałem na miejscową gościnność. Pieczeń wieprzowa, którą dostałem, smakowała wyśmienicie.