Выбрать главу

Zostały mi już tylko cztery, a lubiłem mieć przy sobie chociaż jeden pełny magazynek. Kiedy wędrowałem po mieście, złapał mnie młody mężczyzna, którego poznałem na targu, i kupił

preparat antykoncepcyjny. O ile było mi wiadomo, jego część stanowiły medykamenty dostarczające ciału minerały i najważniejsze witaminy. Jeśli mój klient chciał jeszcze długo być z tą kobietą, nie mógł lepiej zainwestować pieniędzy.

* * *

Po południu dołączyłem do tłumu, który towarzyszył konduktowi wychodzącemu z miasteczka. Dobrze oceniłem tego nerwusa. Należał do miejscowego establishmentu, a jego pogrzeb zmienił się w manifestację, kto stoi po czyjej stronie. Pana Prawo i Porządek i Czarodzieja nie było.

– Nie jedzie pan na pogrzeb? Pochowają go w grobowcu Valinskich! Podobno jest cały

zdobiony złotem – rzekł z zachwytem Timothy, kiedy mnie zobaczył.

– Grobowiec Valinskich – powtarzałem pomału. Zgodnie ze zwyczajem do grobowców wkładano nie tylko złoto, ale i różne zapasy, wyposażenie, które wytrzymywało całe dziesięciolecia, czasami nawet stulecia. Później przyjęło się dodawać również książki z zaklęciami i czarami, pisane przez ludzi i maszyny, w gorszych przypadkach przez ludzi albo maszyny, które oszalały.

Spojrzałem na słońce. Patrzyłem na nie tak długo, aż zabolało mnie ludzkie oko, i znowu odwróciłem się w stronę konduktu. Każdy z mężczyzn w siodłach i na kozłach miał za pasem cały arsenał, z obładowanych wozów wystawały lufy karabinów i pistoletów, a nad tym wszystkim unosiła się jakaś niewyraźna plama. Gdy ją dostrzegłem, przybrała kształt ludzkiej czaszki i zniknęła, rzuciwszy mi przedtem spojrzenie pełne pogardy, choć to mogło być tylko złudzenie. Nie miałem pojęcia, który z pomniejszych bogów śmierci ma pieczę nad tym konduktem. Możliwe zresztą, że to było tylko pożegnanie nieboszczyka. Ale możliwe też, że nie.

– Nie, nie jadę – odpowiedziałem. – I ty też nie pojedziesz, jeśli chcesz zarobić następnego ćwiartaka.

Ubrana na szaro kobieta z pledem na ramionach odwróciła się w moją stronę, a po chwili znów skupiła uwagę na pogrzebowym spektaklu.

– Za co? – chciał wiedzieć Timothy.

Wysłałem go w kilka miejsc, w które i tak musiałem później pójść i osobiście pozałatwiać różne sprawy. Wróciłem do swojego pokoju. Zaczynał się upał, a ja za upałem nie przepadam.

* * *

Byłem w warsztacie ni to mechanika, ni to złotej rączki i sprawdzałem, czy dobrze wykonał moje zamówienie, gdy od strony kopców dobiegł odgłos serii wystrzałów. Po chwili przeszły w intensywną, lecz krótką kakofonię wojny, a potem na powrót zapadła cisza.

Na moje pytające spojrzenie mechanik nic nie odpowiedział, tylko podał ostatnią łuskę z wprasowanym zapalnikiem. Największy problem przy używaniu wysoce wydajnego prochu strzelniczego stanowiły właśnie zapalniki. Po prostu go nie odpalały.

– To z kopców. Tam, gdzie leży cmentarz.

Przytaknąłem ze zrozumieniem.

– Gdyby szeryf i jego kompania nie zostali w mieście, powiedziałbym, że zdecydowali się pogadać z Nabudowcem twarzą w twarz, ale w tej sytuacji... – Wzruszył ramionami. –

Zobaczymy, jak wróci.

Mechanik miał już sześćdziesiątkę na karku. Rozgrywki dwóch zbrojnych grup o władzę w mieście niezbyt go interesowały.

Rozejrzałem się po warsztacie i beczkach z opiłkami w poszukiwaniu czegoś, co mógłbym kupić za jakieś drobne zamiast śrutu.

– Tam z tyłu znajdzie pan kilka starych granatów. Są pańskie, jeśli uda się panu je rozbić na kowadle na zewnątrz – powiedział bez większego zaangażowania.

Kiwnąłem głową i poszedłem we wskazane miejsce. Domyśliłem się, co miał na myśli, mówiąc „starych”. Pochodziły z czasów, kiedy do amunicji używano zubożonego uranu. Był

cięższy od stali i twardszy od ołowiu.

Waliłem wielkim młotem do późnego popołudnia, kiedy ze skupienia wyrwały mnie jakieś krzyki na ulicy. Otarłem pot z czoła i poszedłem popatrzeć, co się dzieje.

Kondukt wracał. Już nie na wozach najeżonych błyszczącymi lufami, już bez zaciętego wyrazu na twarzach ludzi – raptem kilku nieboraków, którzy zdołali ocalić jedynie życie.

Mieli puste twarze, jakby przeżyta rozpacz pozbawiła ich rozumu.

– Skorpiony, skorpiony zamieszkały na cmentarzu! – usłyszałem głos jednego z nich. –

Czekały w grobowcu!

– Prawie wszystkich zabiły!

Z jedynego wozu, który wrócił, wypadł korpus trupa. Zaciekawiony podszedłem parę kroków, żeby się przyjrzeć. Tego mężczyznę rozpołowiono jednym cięciem ostrza lepszego od diamentowej piły. Tkanka miała charakterystyczną barwę, którą przybiera żywe mięso po zetknięciu z chityną. Przed Krachem chityna modyfikowana była jednym z najczęściej stosowanych materiałów, teraz stanowiła część ciał wielu bestii czyhających w każdym zakątku ludzkiego świata.

Jeszcze jeden spóźnialski dokuśtykał do miasteczka. Na twarzy miał krwawą szramę, wyglądał, jakby biegł całą drogę.

– Idą za nami! Idą za nami! – wrzasnął i rozpadł się w proch.

Słysząc to ostrzeżenie, na ulicy zjawił się Pan Prawo i Porządek i bez żadnych pytań ruszył w stronę bramy. Na szczęście już  ją zamykano, strażnicy zajmowali pozycje przy wielkokalibrowych karabinach maszynowych.

Poszedłem ulicą aż do palisady i wdrapałem się na podest. Nikt mnie nie zatrzymywał, ludzie albo chowali się w domach, albo biegli po broń, każdy zgodnie ze swoim usposobieniem.

Monstrum przypominające przerośniętego skorpiona skrzyżowanego z bezskrzydłą osą zatrzymało się jakieś sto metrów przed palisadą. Reszta przystanęła kawałek za nim. Wódz i jego  świta. Skorpion podniósł przednią parę kleszczy, a potem kolejną. Musiał przy tym zaprzeć się o ziemię ostatnią parą kończyn i zakończonym  żądłem ogonem, żeby się nie przewrócić. Niechętnie i bez wiary w powodzenie nakazałem Oku maksymalnie mi go przybliżyć. Chciałem dokładnie zobaczyć jego pysk. O potworach najwięcej mówią ich oczy

– o ludziach zresztą też. Nie myliłem się. Oczy skorpiona były segmentowane, podobne do mojego implantu. Za owadzim spojrzeniem nic się nie kryło, chyba tylko niepewność, bo

zdobycz schowała się za ogrodzeniem. Jeszcze raz groźnie mruknął, odwrócił się i odszedł.

Gdy zszedłem z podestu, ulice świeciły pustkami. Wróciłem do warsztatu dokończyć swoją pracę.

* * *

Poprzedniego wieczora siedziałem w barze, obserwując ludzi i popijając piwo; teraz myślałem już tylko o dalszej drodze. Drewniana Szczelina nie miała nic więcej do zaoferowania, a niepewny ślad, za którym dotarłem aż tutaj, wygasł. Ludzie dyskutowali z przejęciem o pomyśle Pana Prawo i Porządek. Zaproponował, że stanie na czele wyprawy, by raz na zawsze zniszczyć kolonię skorpionów, która od dłuższego czasu utrudniała miasteczku życie. Dzisiejsza masakra wszystkich zaskoczyła i zszokowała, nic takiego wcześniej nie miało miejsca. Im dłużej się temu przysłuchiwałem, tym bardziej było dla mnie jasne, że nie zorganizują żadnej wyprawy odwetowej. W starciu ze skorpionami zginęło kilku dzielnych i walecznych mężczyzn, którym na nic się zdało ich uzbrojenie. Wszyscy to rozumieli.

Czekałem na coś, co po prostu musiało się stać. Ktoś inny na moim miejscu uznałby to za łut szczęścia. Ja nie.

Pan Prawo i Porządek pojawił się z trzecim piwem.

– Mogę się przysiąść?

Nie czekał na zgodę.

Rozsiadłem się wygodnie na krześle i upajałem ciepłem sali i napoju. Jednocześnie obserwowałem kobiety, ostrożnie, by nikt tego nie zauważył. Nie chciałem  żadnych kłopotów. W drzwiach stanął Timothy, ale kiedy zobaczył, kto siedzi ze mną przy stole, natychmiast się wycofał.