– A jak tam porucznik Janota? Gdzie mogę go znaleźć?
– Właśnie Janota jako pierwszy wprowadził niepokój w miasteczku. Wrócił z gór z wieściami, że demon odszedł, a potem spakował swoje rzeczy i odjechał. Kilka osób poszło w jego ślady. Jeśli panika się rozszerzy, Jabłonków się wyludni i wszelka praca – machnął ręką, jakby chciał pokazać wszystkie pola uprawne w okolicy – obróci się wniwecz.
– Janota... Nigdy go nie lubiłem – mamrotałem z pełnymi ustami.
Potem zebrali się do odejścia.
Brat Saxon na moment zatrzymał się w drzwiach.
– Ten demon... jaką naprawdę miał moc? – zapytał, a oczy lśniły mu ciekawością.
– Gdyby chciał, zrównałby z ziemią to miasteczko i wszystkie góry w zasięgu wzroku –
odparłem poważnie.
Na twarzy wypalonego mężczyzny pojawił się cień szczęścia. Nie zadając więcej pytań, Saxon zniknął.
Jeszcze chwilę siedziałem w restauracji, czekając, czy zjawi się Gabreta. Zakładałem, że skorzysta z okazji, by ze mną porozmawiać. Wszędzie pustki, tylko z kuchni dobiegały odgłosy skwierczącego tłuszczu i rozbijania mięsa. Może pomagała matce. W zasięgu wzroku nie było nikogo, podniosłem się, kilkoma szybkimi krokami podszedłem do kuchennych drzwi i zajrzałem do środka.
Plecami do mnie stał tłusty mężczyzna przepasany fartuchem i przygotowywał mięso, sądząc po ilości, co najmniej dla oddziału wygłodzonych żołnierzy. Po cichu wróciłem na miejsce. W samą porę. Pojawił się usłużny Borys z pytaniem, czy czegoś nie potrzebuję.
– Gabreta, ta mała dziewczynka. Gdzie ją mogę znaleźć?
Zrobił minę, jakby musiał wydobywać wspomnienia z głębin pamięci, dla której era dinozaurów była niedawnym epizodem.
– Odeszła razem z matką ze strachu przed demonem. Takich ludzi jest więcej – dodał.
– Dzięki. – Wstałem od stołu. – Potem przyjdę na kolację, teraz muszę odpocząć.
– Oczywiście, proszę pana.
W pokoju padłem na łóżko i od razu zasnąłem. Obudziło mnie natarczywe pikanie
głośnika. Blacharz był ciekawy.
– Nie mam żadnych specjalnych wiadomości – przyznałem otwarcie. – Poza tym nie możemy się tak często łączyć, inaczej nas namierzą – starałem się go zbyć, ale w końcu zdałem mu szczegółową relację z mojego dotychczasowego pobytu w Jabłonkowie.
– Fortyfikacje? To ciekawe.
– Dlaczego? – nie rozumiałem.
– Ponieważ bogowie są związani ze zwyczajami ludzi, którzy ich kiedyś wzywali. A jeśli wrócą i znajdą sobie nowych wyznawców, będą tak na nich wpływali, żeby chociaż częściowo wrócili do starych zwyczajów. Ten bóg mógł być kiedyś bogiem ludzi żyjących w ufortyfikowanych siedliskach. Przydałyby się informacje, na jaki rodzaj fortyfikacji się zdecydują.
– To ci pomoże? – trochę zwątpiłem.
– Tak. Drogą eliminacji ograniczyłem liczbę potencjalnych bogów do jedenastu tysięcy dwustu pięćdziesięciu dwóch – odparł Blacharz.
Nie byłem w stanie się zorientować, czy był z tego zadowolony, czy wprost przeciwnie.
– A co, jeśli to tylko pomysł Strazynskiego albo tego szaleńca Saxona?
– Wtedy się okaże, że zawężenie, którego właśnie dokonałem, jest bezzasadne, a ty... –
sztuczna inteligencja zawiesiła głos.
– Umrzesz – dopowiedziałem za niego.
– Tak, można by to tak nazwać.
* * *
Po zmroku wymknąłem się z hotelu. W recepcji nikogo nie było. Zostawiłem klucz na zewnątrz, w zamku swojego pokoju.
Jabłonków wieczorem nie był zbytnio wyludniony. Miałem wrażenie, że w
przydomowych ogródkach panuje całkiem spory ruch. Słyszałem szelest liści, chociaż nie wiało. Szedłem środkiem ulicy. Po niebie pędziły chmury, księżyc to pokazywał się, to znikał, raz było jaśniej, raz ciemniej. Oko co chwilę przestawiało się na tryb nocny, umożliwiając mi dokładną obserwację mieszkańców miasteczka. Może jednak powinienem był zostać w pokoju, przez cały czas czułem straszne zmęczenie tego drugiego ja, uwięzionego w najgłębszych pokładach mojej świadomości. Swoje zresztą też.
Gdy mijałem boczną uliczkę prowadzącą gdzieś w stronę pól, ciemność wyraźnie przybladła, Oko natychmiast precyzyjnie wyostrzyło obraz. Na zmoczonym niedawnymi deszczami bruku rozpoznałem ślady opon pojazdów terenowych i podkutych kopyt. Przez chwilę nie wiedziałem, o co w tym chodzi, w końcu jednak przypomniałem sobie potężne podkowy z lekkiego metalu. Z jakichś powodów handlarze odjechali z Jabłonkowa właśnie tędy. Dlaczego? Najchętniej podążyłbym ich śladem, ale wydawało mi się, że w tej okolicy
zbyt wiele oczu śledzi każdy mój krok. Zawróciłem w stronę głównej alei, po chwili jednak księżyc nieoczekiwanie zakryła gęsta chmura. Zniknęły ślady i droga; została ciemność bez horyzontu oddzielającego niebo od ziemi. Odwróciłem się plecami do centrum i ruszyłem na oślep szybkim krokiem, z lewą ręką wyciągniętą przed siebie, na wypadek gdybym zgubił
kierunek albo miał na coś wpaść. Oko jak na złość odmawiało posłuszeństwa. Zdążyłem doliczyć do stu, zanim chmura się przesunęła i znowu odkryła księżyc. Byłem już daleko.
Zgubiłem ewentualnych prześladowców, ulotniłem się jak duch – o ile nie mieli noktowizora czy innego porządnego sprzętu.
Droga prowadziła dalej, wiła się wśród pól, zwężała i stopniowo wznosiła coraz wyżej i wyżej. Po półgodzinnym marszu byłem przekonany, że prowadzi donikąd. Po kolejnym kwadransie karkołomnej wspinaczki miałem już niemal pewność. Kończyła się przy starej stodole otoczonej łąkami i lasem na wschodzie. Przypomniałem sobie Hekate i swój zapalnik.
Z pewnością tam, po drugiej stronie, potrzebowała go bardziej niż ja teraz. Po chwili poszukiwań namacałem skobel i otworzyłem drzwi.
Wszedłem w ciemności zwiastujące najgorsze. W kieszeni znalazłem zapałkę, zapaliłem ją o kciuk. W starciu z ciemnością migotliwe światło wywalczyło raptem remis, ale na chwilę wyłowiło z niej zaparkowane wozy handlowców. Stały jeden obok drugiego, na pierwszy rzut oka czyste i jak nowe, a mimo to w powietrzu czuć było krew. Dogasający ogień wzmocnił i podkreślił jej smak. Zdaje się, że ktoś w Jabłonkowie wpadł na pomysł, by za najbardziej wartościowy towar zapłacić ołowiem. Co prawda handlarze wyglądali na doświadczonych i przebiegłych, lecz ich wozy stały tutaj, a więc trafili na lepszych od siebie.
Najchętniej rozejrzałbym się dokładnie po stodole, ale miałem już zamówioną kolację, a najbardziej zależało mi na tym, żeby nikt się nie zainteresował, gdzie na tak długo zniknąłem.
Północ to najlepsza pora na śledztwo.
Drogę powrotną znałem bardzo dobrze, mogłem zatem iść szybciej, jednocześnie informując Blacharza o nowych spostrzeżeniach.
– Jeśli ktoś wymordował handlarzy, żeby wziąć ich towar, dlaczego nie wziął też wozów?
– rozmyślałem na głos. – Mógł na nich wywieźć łup. No tak, wozy łatwo zidentyfikować, dlatego nie warto ich pokazywać. Noszą ślady codziennego użytku, które równie łatwo rozpoznać co lufę dzięki bruzdom, jakie zostawia na wystrzelonym pocisku. Dlaczego jednak ich nie spalił? Albo nie rozebrał na części? Dlaczego zostawił je w stodole, gdzie trafiłby na nie każdy, kto poszukiwałby zaginionej karawany? – Nie trzeba geniusza, żeby połączyć fakty w logiczną i spójną całość.
– Niektóre przedmioty z ich asortymentu widziałeś w mieście – zauważył Blacharz. –