Może nigdzie ich nie wywieźli, tylko zmagazynowali właśnie tam.
– Złodzieje mogli sprzedać tylko kilka drobiazgów. W przeciwnym wypadku to by się wydawało podejrzane – nie zgodziłem się.
– Jest jeszcze jedna możliwość – dodał Blacharz.
Ksywka, jaką mu nadałem, już nie pasowała do niego. Teraz jego głosowi nie można było nic zarzucić.
– No mów – ponagliłem go. – Za chwilę wejdę między zabudowania, nie chcę, żeby ktoś zobaczył, że gadam sam ze sobą.
– Sądzę, że to ostatnia rzecz, która by ich w tobie zaskoczyła – dorzuciła Micuma.
– Koń z poczuciem humoru?
– Uczę się – odbiła piłeczkę.
– W niektórych wczesnych kulturach rolniczych wozy były przedmiotem kultu –
Blacharz wrócił do tematu. – Dlatego ich bogowi mogłoby się nie spodobać, gdyby je zniszczyli. Poza tym wozy mają zbyt dużą wartość.
– Jeśli weźmiesz pod uwagę te informacje, ilu ci jeszcze zostaje kandydatów?
– Zbyt wiele sobie obiecujesz po tym spacerku – zazgrzytała zębami Micuma.
– Trzystu sześćdziesięciu dwóch.
– Prawdopodobieństwo trafienia mniejsze niż w rosyjskiej ruletce. A teraz cisza –
ofuknąłem oboje.
Do hotelu wróciłem wystarczająco wcześnie, by nie wzbudzić niepotrzebnego zainteresowania. Oprócz mnie w restauracji siedziało jeszcze sześciu gości. Wyglądali jak z jednego miotu. Wszelkie znaki na niebie i ziemi świadczyły, że przyjechali późno wieczorem i rano zamierzali ruszać w dalszą podróż.
Znowu dostałem nieujętą w jadłospisie zupę, a jako danie główne – jeśli wierzyć słowom Borysa – delikatną sarninę. Przyglądałem się apetycznej i o wiele większej niż duża porcji i nagle zupełnie straciłem ochotę na posiłek. To ze względu na zmęczenie. Wiedziałem jednak, że wkrótce minie, a ja poczuję zwierzęcy głód.
– Proszę mi to położyć na tacy, zjem u siebie – poprosiłem Borysa.
Popatrzył na mnie zdziwiony.
– Zaniosę to panu do pokoju.
Wszedłem na górę. Podążałem wąskim korytarzem do swojego pokoju, kiedy nagle zrobiło mi się ciemno przed oczami. Musiałem się oprzeć o ścianę.
Pępowina owijana wokół szyi noworodka, szelest plastikowego wora, płacz. Nie płacz, raczej krzyk dużo starszego dziecka. Dziki krzyk tłumiony kneblem, szelest worka, tym razem nie małego, plastikowego, ale o wiele większego, grubego, jutowego. Kolejny krzyk, rozpacz dorosłej kobiety. Przerywany oddech, stal w męskiej pięści. Jeden, drugi cios w brzuch, krew, zalew śliskich wnętrzności, chrzęst kości i śmierć. Śmierć.
Zorientowałem się, że siedzę na ziemi oparty plecami o drzwi. Za nimi mieszkała Gabreta z matką. Omotał mnie telepatyczny kontakt pomieszany z koszmarem nocnym. Gdzieś obok czaiło się Bardo, duch zamordowanego człowieka, który po śmierci nie chciał się rozproszyć i
stale unosił się w przestrzeni albo kryl w jakimś przedmiocie. Nikt nie potrafił powiedzieć, z jakich powodów Bardo trwa i do czego zmierza. Wydawało mi się, że wiem. Drzwi były zamknięte. Nie chciałem ich wyważać, ale wpadłem na pewien pomysł. Spróbowałem otworzyć je kluczem od własnego pokoju i przy drugiej próbie zapadki niezbyt skomplikowanego zamka poddały się.
Pokój Gabrety i jej matki był większy niż mój i bardziej przytulny, a to za sprawą obrusów, robionych szydełkiem serwet i mniej lub bardziej oskubanych pluszaków. Nie zauważyłem nic, co miałoby jakikolwiek związek z niedawną halucynacją. Po chwili jednak uświadomiłem sobie, że dywan pod stołem jest zbyt nowy i kolorystycznie nie pasuje do pomieszczenia. Odciągnąłem go i zauważyłem ciemną plamę. W tym samym momencie, jakbym zyskał zdolność patrzenia w zaświaty, oślepiło mnie małe słońce schowane pod łóżkiem, służące matce i córce. Świeciło z siłą, która przerażała nawet mnie. Przypomniałem sobie, że w każdej chwili może nadejść Borys z jedzeniem. Mimo to klęknąłem i przez kilka minut starałem się wyciągnąć ze szczeliny między klepkami małe słońce – zagubiony pierścionek płonący emocjami pokoleń kobiet.
Włożyłem go do kieszeni, wyszedłem na korytarz i zatrzasnąłem za sobą drzwi. Kiedy wchodziłem do swojego pokoju, usłyszałem na schodach kroki.
Pierścień w kieszeni mnie parzył, miałem wrażenie, że widzą go wszyscy w promieniu kilku kilometrów.
Rozległo się pukanie do drzwi. Borys wszedł, postawił tacę z jedzeniem i butelkę wina na stole.
– Wygląda pan na bardzo zmęczonego. Czy mogę coś dla pana zrobić?
Oczy miał widzące i niewidzące jednocześnie, kelner doskonały, jak za dawnych czasów.
– Nie, dziękuję. Jestem zmęczony, muszę się wyspać.
– To zwykłe pomaga, proszę pana. Dobranoc.
Zostałem sam. Głowa mi ciążyła, czułem się dosyć marnie. Prawie tak samo źle jak po walce z demonem. Położyłem się na łóżku i od razu mi się polepszyło. Co się stało z Gabretą?
Z jej matką? Czy to miało związek z moją sprawą? Z pewnością nie, to pewnie było zabójstwo na tle seksualnym.
Pierścień w kieszeni parzył coraz mniej. Potrzebowałem snu, odpoczynku, właśnie tak, jak powiedziałem Borysowi.
Jednak wątpliwości dręczyły mnie coraz bardziej. Nie mam w zwyczaju ot tak ich zostawiać. Wyskoczyłem z łóżka. Głowa od razu zaczęła mi puchnąć, zniknięcie Gabrety i jej matki znów mnie niepokoiło. Pierścionek zaczął się powiększać, a jego żar przepalać do mojego obolałego mózgu. To wszystko nie działo się tak po prostu, bez żadnego powodu.
Zajrzałem pod poduszkę, do poduszki, do kołdry. Nic szczególnego. Dopiero pod materacem znalazłem fajansową płytkę z symbolem spirali, położoną w miejscu, gdzie śpiący zazwyczaj ma głowę. Przewróciłem łóżko i zobaczyłem, że na każdej z jego czarnych nóg
narysowano odrobinę jaśniejsze niż lakier koło, zmieniając je w wóz. Dokąd miał mnie wywieźć?
Sztuczna inteligencja chyba się nie myliła. Musiałem porozmawiać z Blacharzem, ale nie chciałem nawiązywać z nim kontaktu w hotelu. Przyszedł czas na nocną przechadzkę i dalszy etap śledztwa.
Nabiłem Margaret i sprawdziłem, czy bębenek Zabójcy jest pełny. Greysona zostawiłem w pokoju. Chciałem się tylko rozejrzeć, a poza tym w moim obecnym stanie był dla mnie zbyt ciężki.
Przez chwilę się wahałem, czy wyjść z hotelu przez okno, czy normalnie, drzwiami.
Wizja kolejnego wysiłku fizycznego niemal sprawiła mi ból. Poza tym było już późno i wydawało się, że na parterze panuje spokój.
Zapomniałem o Bardzie – nadal czekało przy pokoju Gabrety. Tym razem nie skompilowało się z moim nocnym koszmarem, lecz usiłowało wskazać drogę, czy raczej ścieżynkę zaczynającą się koło starej lipy, nieopodal zasypanej studni. Dzięki kilku ostatnim przechadzkom po Jabłonkowie wiedziałem mniej więcej, gdzie to jest. W tej okolicy stał dom Janoty. Mogłem od razu sprawdzić, jak to było z jego rzekomym pospiesznym odejściem. To mi do niego nie pasowało.
Szedłem główną arterią, omijając szerokim łukiem remontowane odcinki, na których powierzchnia nie wzbudzała zbytnio mojego zaufania, i próbowałem się połączyć z Blacharzem. Jak zwykle technika zawodziła wtedy, kiedy była najbardziej potrzebna. Co więcej, miałem przeczucie, że kilka kroków za mną podąża nieproszony anioł stróż.
– Słyszysz mnie?
Odpowiedział mi niezrozumiały charkot. Po trzeciej próbie doszedłem do wniosku, że chyba rozpoznaję przytaknięcie w uszkodzonym sygnale.