– Fajans? Spirala? Porwanie dziewczynki wchodzącej w okres dojrzewania? – starałem się wyłowić z trzasku poszczególne słowa. Usłyszałem jeszcze kilka charkliwych dźwięków, których już nie potrafiłem zrozumieć.
– Muszę kończyć, mam problem – przerwałem połączenie. Ktoś naprawdę mnie śledził.
Oko w końcu opamiętało się nieco i udostępniło mi namiastkę widzenia w nocy.
Cieszyłem się, bo również druga część mojego ja, wciąż spętana łańcuchem, była gotowa do współpracy.
Janota mieszkał w klasycznej chacie z bali wybudowanej w drugiej połowie pierwszego wieku po Krachu, kiedy nowoczesne technologie wprawdzie były już niedostępne, ale ludzie powoli zaczynali wierzyć, że mogłoby im się dobrze żyć także w świecie, który muszą dzielić z demonami, bogami, dewami i inną hołotą ze sfer. Później ktoś dodał masywne słupy z drewnianych pniaków i wyrył w nich symbole ochronne przeciw tym czy innym nieprzyjaciołom. Janota zaczął chyba budować ocieniony taras z kominkiem i wędzarnią.
Chata stała kawałek za miasteczkiem, zaraz przy stoku góry łagodnie wznoszącej się z
samego dna doliny. Potrafiłem sobie wyobrazić, że trudno o lepsze miejsce dla mężczyzny, który cenił sobie samotność i otwartą przestrzeń.
Gdzieś za mną, zbyt daleko, żeby Oko mogło to dostrzec, coś zaszeleściło. Inne zmysły milczały, jakbym ich w ogóle nie miał. Coraz bardziej do mnie docierało, że walka z demonem zrobiła ze mnie w połowie kalekę. Użalanie się nad sobą nie miało jednak sensu.
Teraz chciałem się dowiedzieć, jak to było z nagłym odejściem Janoty, nocnym towarzyszem zajmę się później.
Pierwszą wskazówkę dostałem już przy furtce w drewnianym, liczącym dziesiątki lat, nielichym płocie – pod podeszwą zaskrzypiał mi metal. Ten charakterystyczny dźwięk i odczucie, wszędzie bym je poznał. Na kilkumetrowym odcinku ścieżka była wręcz usiana łuskami. Klęknąłem i zacząłem dokładnie je przeglądać. Setki, tysiące łusek po nabojach różnych typów i kalibrów, pokrywające chodnik niczym błyszczący matowo dywan.
Ostrożnie, po cichu kroczyłem w stronę domu. Z bliska dało się już zauważyć dziury po kulach w nasączonych olejem balach.
Specyficzne podejście do kwestii zabezpieczenia domu pod dłuższą nieobecność właściciela.
W środku zauważyłem, że niektóre strzały przeszyły chatę na wylot. Napastnicy musieli używać wielkokalibrowej broni, ciężkich karabinów. Naczynia, szafy, stoły, krzesła –
wszystko porozbijane i pomieszane w jedną wielką hałdę, której widok ucieszyłby samego boga chaosu. Nigdzie nie znalazłem ani zwłok Janoty, ani nawet śladu krwi. Porucznik najwyraźniej odszedł w jeszcze większym pośpiechu, niż twierdził ojciec Strazynski.
Pod koniec poszukiwań, kiedy już tylko rozglądałem się po pomieszczeniach, zauważyłem coś bardzo ciekawego – papier przybity gwoździem kilka centymetrów nad podłogą. To było przesłanie, zaczynało się jednoznacznie: „R. C”.
Dalej tekst był już nieczytelny. List został kilka razy trafiony, poszczególne skrawki zapisanego papieru wbiły się w drewno. Wyprostowałem się z głośnym westchnieniem.
Uważaj, ostrzegł mnie głos gdzieś na granicach świadomości, tam, gdzie mają dostęp martwi.
Może to było Bardo, a może Hekate albo Janota, jeśli zabili go gdzieś niedaleko.
Nie zastanawiałem się nad tym. Padłem na ziemię. Najpierw rozległ się odgłos pękającego drzewa, a zaraz potem huk. Ktoś strzelał przez pozbawione szyby okno. Nie mógł
być daleko, dotarło to do mnie, kiedy odtworzyłem w pamięci ukształtowanie terenu w najbliższej okolicy. Chwyciłem nogę roztrzaskanego krzesła, które leżało obok, i rzuciłem nią w stronę uchylonych drzwi. Uderzenie – wystrzał nastąpił z minimalnym opóźnieniem, ale ja już biegłem. Bardzo powoli, hamowany zmęczeniem zrodzonym z pustki w samym rdzeniu mojego ja, a jednocześnie tak szybko, jak tylko zdołałem. Odbiłem się, wyskoczyłem przez okno i wylądowałem na brzuchu.
Następny strzał, nawet nie usłyszałem kuli. Zaryzykowałem trzy kroki w głębokim
skłonie, potem rzuciłem się w bok. Prask. Tym razem kula mi zaśpiewała. Wyciągnąłem Margaret i trzykrotnie pociągnąłem za spust. Za każdym razem strzelałem w inne miejsce, dokładnie tam, gdzie mógł się znajdować snajper. Marnotrawstwo amunicji, ale nic innego nie przychodziło mi do głowy. Ogłuszony własnymi wystrzałami zostałem na ziemi i jednym ruchem wsunąłem do magazynka trzy następne naboje. Prawdopodobnie chybiłem, a ten gnój pewnie już uznał, że z Margaret mogę go ustrzelić tylko z bliższej odległości. Zabójca już nie mógł się doczekać na swoją kolej.
Czekałem na jego ruch. Czy trzy naboje i pokazanie swojej pozycji to nie zbyt wygórowana cena za tak nędzną korzyść? Ziemia była miękka, wilgotna i pachniała piachem, tylko w jedno biodro kłuł mnie spiczasty kamień – przynajmniej miałem nadzieję, że to kamień, a nie rana postrzałowa, której wcześniej nie zauważyłem. Potem nocną ciszę, przyprawioną prochem strzelniczym, przerwała kanonada. Z każdą chwilą głośniejsza, prawdziwa kanonada, przy której z ciała uchodzi życie. Ten gnój umierał.
Ostrożnie czołgałem się w jego stronę z palcem wskazującym na spuście Zabójcy.
Wprawdzie oberwał, ale może nie był sam. Znalazłem go za krzakiem tarniny. Margaret rozpruła mu brzuch, twarz zmieniła we wspomnienie czarnej ospy. Nie żeby miało mu ono długo towarzyszyć. Obok niego leżał wielkokalibrowy karabin, automat z magazynkiem na pięć nabojów. Wiedzieli, kim jestem, teraz już na pewno.
– Kto cię przysłał?
– Skończysz w piekle – syknął.
– Będziesz jeszcze długo umierał – przypomniałem mu. – Powiedz, kto cię przysłał, to ci pomogę.
Próbował na mnie splunąć.
Sięgnąłem do ładownicy i wyciągnąłem tabletkę. Rozkruszyłem ją w palcach i rozsypałem po jego poszarpanej klatce piersiowej.
– To nie jest jad w dosłownym znaczeniu tego słowa. Mówi się o nim „powolna śmierć”.
Już nie da się ciebie uratować, nawet czarami, bo też cię zabiją. Rozumiesz?
W świetle gwiazd i nocnym trybie pracy Oka jego źrenice miały fioletowy kolor.
Znowu próbował na mnie splunąć. Ledwo powstrzymałem chęć, by wyrwać mu
wnętrzności i zostawić go w takim stanie. Umierałby jeszcze dłużej. Jedno było pewne.
Historyjka Strazynskiego to bujda na resorach, a Janota nie zginął w domu. Może później, ale nawet co do tego miałem wątpliwości. Porucznik był bystry, szlag mnie trafiał, że nie mogłem przeczytać jego wskazówek. Jeśli tego gnoja nasłał Strazynski, to znaczyło, że mi nie wierzył, chciał się mnie pozbyć. Ale dlaczego? Nie zrobiłem niczego, co kazałoby mu wątpić, czy za kilka dni stąd zniknę.
Wizyta w chacie Janoty zrodziła więcej pytań niż odpowiedzi, skoncentrowałem się zatem na drugim celu przechadzki – miejscu, które wskazało mi Bardo. Stąd to był niecały kilometr. Wystarczyło wrócić uliczką do studni i skręcić w lewo na ścieżkę.
Teraz już nie miałem wrażenia, że mnie śledzą. A nawet gdyby – Margaret trzymałem w jednej dłoni, Zabójcę w drugiej. Obydwoje mieli apetyt. Ja też. Na wpół ślepy o mały włos uniknąłem śmierci – dużo, dużo mniejszy niż zazwyczaj. Dlatego czułem się niepewnie i chętnie bym się z kimś zamienił.
– Słyszysz mnie? – odezwał się Blacharz.
– Tak, choć nie włączyłem nadajnika – potwierdziłem.
Miałem wrażenie, że odbieranie sygnału wyłączonym urządzeniem nie było w dobrym tonie. To już nie ta technika co kiedyś.