– Kosztowało mnie to dużo wysiłku i hardware’owych jednostek, które posłałem do Jabłonkowa. Na szczęście wiatr wieje w odpowiednim kierunku.
– Czego chcesz? – przerwałem jego przechwałki, dalej brnąc przez mrok.
Wszystkie sztuczne inteligencje lubią się pysznić.
Starałem się obserwować okolicę, by odróżnić zwierzęta od przypadkowych ludzi, wyczuć wszystkie nierówności terenu i nie połamać sobie nóg. Co rusz się potykałem, miałem jednak nadzieję, że ogólnie idzie mi już trochę lepiej.
– Musisz odejść, teraz, natychmiast – zakomunikował Blacharz. Jego głos po raz pierwszy niósł tak czystą i wyraźną emocję: strach.
– Dlaczego?
Po prawej stronie coś zaszeleściło. Moja ręka wystrzeliła w powietrze, choć nic nie dostrzegłem. Wiedziałem jednak, że Zabójca mierzy prosto między oczy wielkiego dzika. A więc zebrałem się do kupy, może dzięki poprzedniej akcji albo jeszcze czemuś innemu. W
każdym razie bardzo mnie to cieszyło. Nie zamierzałem ustrzelić dzika tylko po to, by udowodnić sobie, że już mogę.
– Starał się ciebie zakląć, złamać. Nie potrafię określić, w jakim stopniu mu się to udało, ale obawiam się, że teraz grasz w jego drużynie.
– Kto starał się mnie zakląć? I dla kogo w tej chwili gram? – wycedziłem. Przy kolejnym potknięciu o mało co nie odgryzłem sobie języka.
Może nie byłem w aż tak dobrej formie, jak sobie wmawiałem.
– Oczarował cię mój nieprzyjaciel i według wszelkiego prawdopodobieństwa to dla niego teraz pracujesz.
– Właśnie zabiłem człowieka. Nie odniosłem wrażenia, że w jakiś sposób mu służę –
odciąłem się.
– To stary bóg – Blacharz nadal starał się mnie przekonać i czasami przeskakiwał mu głos. – Drogi, którymi podąża, wydają nam się nielogiczne, niepojęte, nienaturalne.
Z każdą chwilą coraz bardziej bełkotał. Nie udawał, w przeciwnym razie użyłby jakiegoś zoptymalizowanego modułu do komunikowania się z ludźmi. Ja jednak byłem człowiekiem tylko w pewnym sensie – wolałem nawet nie myśleć, jak nikłym.
– To stary bóg prymitywnych rolników, okrutniejszy, niż większość ludzi potrafi sobie
wyobrazić. Wykorzystuje siłę, której w ogóle nie rozumiemy. Na przykład zakłócenia w naszej komunikacji, bez żadnego fizycznego uzasadnienia – przerzucił się z retoryki emocjonalnej na rzeczową.
– Żaden rozumny człowiek nie wierzy w fizykę. Nie wtedy, kiedy przed wykorzystaniem prawa Ohma trzeba się pomodlić – zgasiłem go.
– Swoim postępowaniem prawdopodobnie realizujesz jego plany! – próbował dalej Blacharz.
Może miał rację, a może nie. Ale Margaret, Zabójca i Greyson były zbyt silnymi argumentami, by ich nie wykorzystać, i zbyt niepozornymi, by ktoś zdołał ocenić ich rzeczywistą wartość. Podobnie Nóż, lecz w tej rozgrywce nie zamierzałem po niego sięgać.
Hekate słusznie mnie ostrzegała. Sam miałem wrażenie, że wystarczy go dotknąć, a nawet pomyśleć o posłużeniu się nim, by już być martwym. Bóg Noża, Ogun czy ktoś inny opętałby mnie, skrępował, wymazał z tego i pozostałych światów.
– Dostarczyłem ci następnych informacji. Do ilu kolesiów zawęża się teraz krąg podejrzanych? – zapytałem Blacharza.
– Nie powinieneś nazywać bogów kolesiami – ostrzegł.
– Mam to w dupie! – Aż mną zatrzęsło z wściekłości. Czułem, że zbliżam się do miejsca, które wskazało mi Bardo, a pierścień w kieszeni palii jak stare ogniwo galwaniczne, jak uruchomiona bomba atomowa. Z takiego materiału robi się dobrą amunicję. Zabójczo dobrą.
– Ilu?
– Dwudziestu pięciu. Sami starzy, zapomniani bogowie, niewiele o nich wiadomo.
Niezrozumiali bogowie, których logiki nie jestem w stanie pojąć.
Bał się, Blacharz panicznie się bal.
– Dobra – zacząłem, ale przerwało nam nagłe zakłócenie połączenia.
Albo zerwanie. Wszystko jedno.
W pierwszej chwili nawet nie zauważyłem, że już jestem na miejscu. Zwykły placyk otoczony kilkoma drzewami o białej korze, brzozami albo osikami. Potem dostrzegłem na samym środku ciemniejszy fragment podłoża, a w końcu poczułem swąd. Wydobywał się z wnętrzności ziemi – cuchnący smród śmierci, starannie zaplanowanej, rytualnej, najgorszej.
Musiałem jeszcze ustalić, w których dokładnie miejscach przebywali niedawno posłańcy największego skurwysyna ze wszystkich bogów śmierci.
Zastanawiałem się przez chwilę, skąd u mnie te myśli – Hekate. Znalazłaby jeszcze więcej inwektyw, stawiałaby się temu bydlakowi i wyzwała go na pojedynek twarzą w twarz.
Śmierć zbliżyła nas do siebie, ale nie przeszkadzało mi to. Pozostał tylko żal z powodu niesprawiedliwości, która się stała – Hekate była martwa.
Rozpadlina zaczynała się równie niespodziewanie jak cios nożem w brzuch. Na jej skraju znalazłem stalową drabinę prowadzącą do czarnego źródła smrodu. Wetknąłem Margaret do kabury i szczebel po szczeblu zacząłem schodzić. Trwało to dosyć długo. W smrodzie
rozkładającego się mięsa wyczułem woń dymu, dostrzegłem błyskający w dole ogień. Albo światło lampy.
Dziesięć metrów nad dnem zaczął wyłaniać się przede mną malowniczy widok miejsca ofiarnego. Na podwyższeniu stał wóz z kołami zrobionymi prymitywną techniką, bez użycia wytworów rzemiosła kowalskiego. Jego boczną ścianę i dno pokrywała fajansowo-jantarowa dekoracja. Wokół wozu nad jeszcze niedawno płonącym paleniskiem znajdowały się gliniane naczynia. Oko pokazało, że popiół zaraz pod powierzchnią wciąż jest gorący. Naczynia były pełne wody, a w niej pływały kawałki mięsa – ręce, nogi, poćwiartowane korpusy. Zapach tej zupy był jeszcze gorszy niż duszący smród rozkładających się ciał. W kącie jaskini coś zaszeleściło. Skoczyłem i z wysokości dziesięciu metrów spadłem do głębokiego półprzysiadu. Zabójcę trzymałem przed sobą, w drugiej dłoni miałem latarkę. Na drewnianym stołku siedział mężczyzna w ubraniu przypominającym habit z prymitywnego, niebielonego płótna przewiązanego sznurem.
– Jesteś tu, bezbożniku. Jesteś tu, by ukorzyć się w świątyni boga, największego z wielkich.
Owiał mnie słodki, przyjemny zapach, przez chwilę zmagałem się z chęcią padnięcia przed nim na kolana. W kieszeni miałem jednak płonącą biżuterię, w dłoni – żądnego mordu Zabójcę. Nie byłem też miejscowym przeciętniakiem truchlejącym ze strachu na widok odkrywki z czort wie którego piekła.
– Dla kogo pracujesz? – wydusiłem. Wydawało mi się to świętokradztwem, sztuczność zadanego pytania wrzynała się w moje ciało niczym stalowy szpikulec. Ale pierścień palił, promieniował, ból, który mi sprawiał, dodawał sił, żeby się temu wszystkiemu przeciwstawić.
– Uklęknij i okaż swą pokorę przed darami ofiarnymi.
– Dla kogo pracujesz?
Wysiłek był jeszcze większy.
– Jeśli nie uklękniesz teraz, uklękniesz później.
Ten osioł w habicie najwyraźniej nie rozumiał, jakie grozi mu niebezpieczeństwo ze strony Zabójcy. Szczególna moc tego miejsca stopniowo przenikała pod skórę, do każdego skrawka mojego ciała. Jeśli teraz nie pociągnę za spust, potem może mi się to w ogóle nie udać.
Zabójca zagrzmiał, księżulo padł rozpołowiony, a magia ustąpiła.
Westchnąłem głęboko. Nagle poczułem mdłości. Jeszcze przed chwilą jaskinia wydawała mi się świątynią, teraz widziałem w niej tylko magazyn maniakalnych morderców. Ni mniej, ni więcej.
Pierścionek palił już tak mocno, że jego światło przenikało rentgenowskim promieniem przez kurtkę i ściany naczyń, wydobywając z głębi zapomnienia ich zawartość. Defilowały przede mną fragmenty ludzkich ciał. Niektóre pływały w kotłach tak długo i były tyle razy gotowane, że na kościach nie został nawet kawałek mięsa. Promień nie zatrzymał się przy