Выбрать главу

Co planował stary bóg?

Zmierzałem w stronę starego katolickiego kościoła, do tabernakulum, którego nie odważą się zbezcześcić nawet obłąkańcy. Bo nad tabernakulum ma pieczę największy obłąkaniec tego świata.

Jabłonków tonął w nienaturalnej ciszy, powietrze brzemienne surową wilgocią chłodziło twarz, chrzęst  żwiru pod nogami brzmiał jak huk wystrzałów. Kroczyłem z Greysonem w jednej i Zabójcą w drugiej dłoni, palce w gotowości na spustach. Siła, w której centrum się znajdowałem, umykała tym starannie wypieszczonym mechanizmom, tak jakby się ich brzydziła. Starałem się czerpać z nich odwagę, ale niezbyt mi to wychodziło.

Kościół był coraz bliżej, niczym olbrzymie monstrum wznoszące się aż do gwiaździstego

nieba. Nie zdziwiłem się zbytnio, kiedy paszcza bestii – wielkie, okute żelazem drzwi –

otworzyła się przede mną. Czekali. Wszedłem z zapartym tchem.

Tradycyjną  świątynną  łódź przebudowano na okrągły amfiteatr, ławki zastąpiono glinianymi siedziskami, na których cisnęli się ludzie. Pośrodku, w zaskakująco najniższym punkcie pomieszczenia, czekał potwór. Szedłem pomału, czując na sobie setki ludzkich spojrzeń. Przyczepiały się,  ślizgały po mnie, wyciskały piętno własnych słabości i niepowodzeń. I marzeń. Nawet to było częścią czaru.

Mimo unoszącego się wokół zapachu zapalonych kadzideł i lamp z wonnymi olejami z każdym krokiem coraz wyraźniej czułem smród rozkładającego się mięsa. Płomienie migotały, zamieniały ludzkie twarze w maski dawno zapomnianych zmarłych. Bóg potwór już na mnie czekał. Ogromny gliniany bałwan podobny do nażartego jeża morskiego, na którego starannie wypalone kolce ponabijano nogi, ręce, kawałki tułowia i głowy ludzi –

dorosłych, dzieci, mieszkańców tego miasteczka.

Niosła mnie siła, której opisanie leży poza moimi możliwościami. Kiedy gliniany potwór poruszył się i skierował na mnie czworo oczu, przestało bić moje serce. Na kilka sekund, ale przestało.

– Tu jesteś. Nieposłuszny śmiertelnik, który dostarczy mi nowego ciała.

Teraz dopiero to do mnie dotarło. Bóg Otomanów i Fuzesabonów chciał wrócić raz na zawsze, ugruntować swoją egzystencję w tej sferze. Potrzebował materialnego ciała, nie papkowatej gliny. Dziecko, które począł i którym miał się stać, ukradł demon, lecz dzięki zbiegowi okoliczności uzyskał doskonały ekwiwalent – mnie samego, wyczerpanego do granic nicości. A nicość mógł napełnić sobą samym.

Nie dałem rady uwolnić się od spojrzenia czworga jego potwornych, błyszczących oczu, które widziały na niewyobrażalną dla innych stworzeń odległość.

– Zabijcie go, moi wierni. Z jego krwi powstanie moja potęga!

Jakby odwołał zaklęcie.

Zabij – moje pierwsze przykazanie. Zabij tego, kto chce zabić ciebie.

Dwóch mężczyzn w czarnych płaszczach rzuciło się na mnie z długimi nożami. Uniosłem Zabójcę.  Prask, prask –  strzały z bliskiej odległości rozerwały ich na kawałki.

– Zabijcie go, moi wierni, a zostaniecie nagrodzeni! – zawył stary bóg, resztki dziecięcych ciał zatrzęsły się na jego kolcach.

Runęła na mnie cała żywa ściana. Schowałem Zabójcę, po czym chwyciłem Margaret i uniosłem Greysona.

– Stójcie! – wrzasnąłem.

Jakbym krzyczał do tsunami. Czekałem do ostatniej chwili. Dopiero kiedy poczułem cyrkulację powietrza spowodowaną ruchami kling, pociągnąłem za oba spusty. Warkot Greysona i Margaret grzmiał w burzy sześcioczęściowych serii wystrzałów, powietrze wypełniły jęczące odłamki wybuchających granatów, lawina ludzi zmieniła się w lawinę

krwi. Ostatniego mężczyznę, a właściwie jego korpus, który zaczął  kąsać mnie w łydkę, posłałem kopniakiem daleko od siebie.

Następna fala pomału się unosiła. Przecież to niemożliwe! Nie mieli instynktu samozachowawczego, szli prosto na śmierć!

– Zabijcie go, wierni, a odrodzicie się do nowego, lepszego życia!

Głos wżerał się głęboko do mojego mózgu, musiałem walczyć, by nie palnąć sobie w łeb, nie posłuchać rozkazu.

Błyskawicznie naładowałem broń, kolejna fala już nadciągała. Nie spieszyli się, poruszali się w transie wywołanym obecnością ich boga, ich pasterza. Następne strzały, następni zabici.

Powietrze było przesączone zapachem prochu, krwi, rozszarpanych wnętrzności. Nikt nawet nie jęknął.

– Ty gnoju! – zakląłem, zanim kolejni napastnicy sforsowali umocnienia z ciał swoich poprzedników.

Zamieniłem Margaret na Zabójcę i posłałem staremu bogu trzy kule. Glina zareagowała na nie jak woda na wrzucony kamień. Teraz wydawał się większy, to już nie był bałwan z gliny, tylko z jakiegoś wyglądającego na żywe tworzywa. Nie miałem czasu na porównania.

Napierali ze wszystkich stron. Oddałem nawet kilka strzałów w stronę siedzisk i w pustą przestrzeń, żeby zdążyć przeładować. Zerknąłem przelotnie na boga. Znowu się powiększył, krew martwych spływała do niego, odżywiała go, transformowała. Każdą śmiercią, każdym trupem przyczyniałem się do jego wielkości.

– Właśnie tak! – odpowiedział na moje myśli. – A twoja własna śmierć ukoronuje moje wskrzeszenie! Połączymy się, ja stanę się tobą!

Zawahałem się. Czy nie lepiej strzelić sobie w głowę? Ale na to już chyba było za późno.

– Tak, jest za późno! – zagrzmiał krwawy bóg.

Wiedziałem, że nie kłamie.

– R. C, trzymaj się! – od strony drzwi dobiegło mnie wołanie.

W porównaniu z głosem boga brzmiało niczym pisk rozdeptywanej myszy. Ale to była moja ostatnia szansa. W drzwiach stał Janota z Val. W dłoni trzymał jakąś monstrualną broń, która przypominała miotacz ognia.

Jęknąłem. Śmierć zgromadzonych w kościele ludzi tylko wszystko przyspieszy.

Zastrzeliłem kobietę, która rzuciła się na mnie z siekierą. Miotacz Janoty zasyczał

przeciągle, Val rzuciła przed siebie granaty z gazem usypiającym. Blacharz sprawnie wywnioskował, do czego będzie zmierzał stary krwiopijca, i zawczasu odpowiednio ich poinstruował.

Wstrzymałem oddech. Z tym akurat nigdy nie miałem problemów. Co innego potem znów zacząć oddychać – z tym było gorzej.

Bóg już nie siedział na swoim miejscu. Niezgrabnie, niczym trzęsąca się kula, ruszył

przez salę w stronę Janoty i Val. Zaszedłem mu drogę.

– Nie zdołasz mnie zabić – ostrzegł pogardliwie.

Margaret wystrzeliła ostatnim nabojem. Bóg zatrzymał się. Na najwyższym kolcu rozpoznałem twarz Gabrety. Konwulsyjny grymas wiernie odbijał cierpienie ostatnich chwil jej życia. Widziałem obie ręce dziewczynki, tułowia i nóg już nie. Może je ugotowali, może to ja je zjadłem.

– Jestem nieśmiertelny.

Znowu ta przenikliwa, wżerająca się w mózg siła niszcząca w zarodku każdą myśl o oporze.

Sięgnąłem za pasek i położyłem dłoń na Nożu. Bóg przeciwko bogowi, inaczej się nie da.

Samo dotknięcie rękojeści, bez żadnego nawet zamysłu, sprawiało mi potworne cierpienie, w mojej przerzedzonej duszy zaczęła rosnąć dziura.

Stary bóg zatrzymał się. Czworo oczu patrzyło na mnie, kręciły się w nich spirale.

– Nie zrobisz tego, to cię zabije. Nie, nie zabije, wyjdziesz na tym jeszcze gorzej –

przemówił nagle bez buty w głosie.

– Albo ty, albo on. – Wzruszyłem ramionami.