– Możemy się dogadać.
Słyszałem za plecami, jak Janota idzie przed siebie. Od czasu do czasu eksplodował
granat gazowy, grzmiał karabin.
– Wiele już zyskałem, mogę sobie nawet pozwolić na nagrodę dla ciebie. Potem jednak każdy z nas pójdzie w swoją stronę – zaproponował.
Kawałki torsów i kończyny zatrzęsły się, jakby bóg czekał w wielkim napięciu. Jedna para oczu patrzyła mi w twarz, druga obserwowała Nóż. Spirale co chwilę zmieniały kierunek obrotu. Zaczynała boleć mnie od tego głowa.
Nie wierzyłem w ani jedno jego słowo.
– Dobrze – zgodziłem się. – Wskrzesisz te ofiary – wskazałem jego przerażające trofea –
a ja nie użyję tego, co mam w pochwie przy pasie.
Klepnąłem rękojeść Noża. Dziura powiększyła się, ale ktoś, kto ma tak przerzedzoną duszę jak ja, może to wytrzymać. A jeszcze lepiej, kiedy ma dwie.
Bogowie mogą wszystko. Dopiero teraz w to uwierzyłem. Obcięte kończyny szukały swoich korpusów, gnijące mięso pozbywało się śladów rozkładu, smród zanikał, wybielone kości owijały się w tkanki, głowy wrastały w ciała.
Jako pierwsza ze wszystkich ofiar stanęła przede mną Gabreta.
Spirale znowu kręciły się w jednym kierunku, stary bóg cały się powykrzywiał.
Zrozumiałem, że się śmieje. Dałem się złapać na lep?
– Musisz dotrzymać słowa, które dałeś bogowi. To niemożliwe – usłyszałem w uchu cichy szept Blacharza.
Stary bękart patrzył, jakby wygrał. Haczyk być może krył się w słowie „nagroda”. Chyba rozumiał przez to coś innego niż ja.
– A dlaczego muszę? – zapytałem cicho, nie czekałem jednak na odpowiedź.
Z pewnością skończyłoby się to zagładą świata albo czymś w tym rodzaju.
– Dobra, dotrzymam go. Nie użyję Noża. – Wykrzywiłem twarz w stronę starego boga.
Uniosłem olbrzymi rewolwer skonstruowany do zabijania nieludzi przez nieludzi. W
Zabójcy został już tylko jeden nabój – a jaki, o tym bóg Otomanów i Fuzesabonów przekonał
się, dopiero gdy pociągnąłem za spust.
Ciężka ołowiana kula kalibru, który bardziej pasował do małego moździerza, trafiła w sam środek ciała. Ołów wypalił się, ale pierścionek, nie tracąc prędkości, parł dalej do jądra tego przejrzałego wrzodu i dopiero tam wybuchł. Nawet prastary krwiożerca nie poradził
sobie z siłą miłości całych pokoleń matek i córek. Rozpadł się jak toksyczna narośl rakowa, zniknął w gejzerze krwi, gliny i mięsa.
Kiedy umierał, śmiałem się, śmiałem się na całe gardło. Bardzo mi się to podobało. Już dawno było po wszystkim, ale mój śmiech jeszcze długo niósł się pod krzyżowymi sklepieniami. Wiatr oczyścił powietrze w zniszczonym kościele, pierwsi omamieni ludzie zaczęli się wybudzać.
– Zabiłeś boga – wyszeptał Janota.
– Niech mi to dopiszą do rachunku.
W kieszeni znalazłem jeszcze jeden nabój do Zabójcy. Wyciągnąłem go na światło budzącego się właśnie dnia, obejrzałem i włożyłem do komory.
– Miałem po prostu szczęście – powiedziałem do zdezorientowanych ludzi. – I odpowiednią amunicję.
Zbierali się niepewnie i wychodzili, jakby dopiero co przebudzili się z nocnego koszmaru, ale jeszcze sobie tego nie uświadamiali.
Przewiesiłem Greysona przez ramię i odwróciłem się w stronę wyjścia.
Spod sterty zwłok wygramolił się ojciec Strazynski.
– Zabiłeś naszego boga! Przecież w tym świecie ludzie potrzebują obrońcy, potrzebują boga! Pasterza!
Przyjrzałem mu się. Człowiekowi, którego inni poważali, szanowali, respektowali. Nic nie zrozumiał.
– Znajdźcie sobie innego.
– Jakiego? – jęknął.
Popatrzyłem na Gabretę. Wyglądała cudownie, dziewczynka tuż przed okresem dojrzewania, która ma przed sobą całe ciężkie i piękne życie. Nieskończenie lepsze od posiekania na kawałki.
– Znajdźcie sobie takiego, któremu nie będziecie musieli składać w ofierze swoich dzieci
– poradziłem mu, a potem przez chwilę zastanawiałem się nad swoimi słowami.
Właśnie w nich skrywała się jedna z niewielu absolutnych prawd, ale Strazynski nie mógł
jej zrozumieć. To on był winny temu wszystkiemu, co się stało. Podniosłem Zabójcę. Nawet
nie starałem się mierzyć, nos Strazynskiego znalazł się na wprost wylotu lufy. Spust poruszył
się, zanim nawet zdążyłem go dotknąć. Wystrzał zagrzmiał, zanim kurek uderzył w iglicę.
Pocisk nakreślił na tynku abstrakcyjny fresk z krwi, kości i mózgu. Nic szczególnego ani wartego zachowania – po dzisiejszej nocy całe wnętrze trzeba będzie od nowa otynkować i pomalować.
Potem już nikt mnie o nic nie pytał, nikt mnie nie zatrzymywał.
* * *
Jeszcze tego samego dnia w południe odjechaliśmy. Miasteczko sprawiało wrażenie wymarłego, ale nie był to trupi spokój cmentarza, raczej zmęczenie pijaka po zbyt długiej libacji.
Przed tablicą z napisem „Jabłonków” w przydrożnej kapliczce, która została po jakimś starym świętym, ktoś szybko wyrzeźbił postać nowego obrońcy miejscowych. Obrzydliwy pozszywaniec z implantowanym mechanicznym okiem. Przez ramię miał przerzucony automatyczny miotacz granatów, w dłoni trzymał niebezpiecznie wyglądający rewolwer.
Micuma zatrzymała się i długo, w zamyśleniu przyglądała się dziełu nieznanego artysty.
– Masz może jakieś zabawne uwagi?
– Nie – odpowiedziała. – Myślę, że dobrze wybrali.
Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć.
Koniec tomu pierwszego