Выбрать главу

– Pan nie zarabia tylko na handlu – zaczął Pan Prawo i Porządek.

Nawet po służbie nie rozstawał się ze swoją bronią. Nauczył się poruszać tak, by długie kabury, przymocowane zamkiem błyskawicznym do nogawek na udach, mu nie

przeszkadzały.

– Dużo podróżuję. Tu się zarobi na tym, gdzie indziej na tamtym. Obrotny człowiek da sobie radę. Popyt i podaż. Wie pan, o co chodzi.

– Jak na podróżnika jest pan nieźle uzbrojony – kontynuował.

Delikatne dźwięki pianina z coraz większym trudem przebijały się przez gęstniejący papierosowy dym. Udawałem,  że zastanawiam się nad odpowiedzią, ale tak naprawdę szukałem Czarodzieja. Ci dwaj chyba zawsze pracowali razem.

W końcu go znalazłem, bardziej szóstym zmysłem niż wzrokiem. Albo pomogło mi Oko.

Stał za oknem i zaglądał do środka. Pracował nad czymś, jednak żaden z moich ochronnych talizmanów, diagramów i znaków nic nie rejestrował. To musiały być diabelnie wyrafinowane czary. Szum w pomieszczeniu coraz bardziej się zmieniał. Pęczniał złością i strachem, tracił

zdecydowanie i wolę. Ten bydlak pracował na sugestii podprogowej i tak subtelnej, że nie wychwycił jej żaden magiczny czujnik. A może nie była nakierowana na mnie? Nawet gdyby... i tak by nie zadziałała.

– No tak, tak, nieźle uzbrojony – zgodziłem się. – Na człowieka w podróży czyha wiele niebezpieczeństw.

Pan Prawo i Porządek przytaknął. Chyba nie oczekiwał innej odpowiedzi.

– Wygląda pan na kogoś, kto nie boi się niebezpieczeństwa.

– Jakoś daję radę – powiedziałem.

– A gdyby się panu zapłaciło za stawienie mu czoła?

Rozejrzałem się po sali. Dotarcie do sedna sprawy nie trwało zbyt długo. Pan Prawo i Porządek co prawda nie był ze mną umówiony, ale przynajmniej nie gadał wiele.

– Wszystko zależy od ceny.

– A jaka by pana zadowoliła za zlikwidowanie stada skorpionów? Dzisiaj straciliśmy wielu mieszkańców, niestety, głównie tych najlepszych, najbardziej zacnych mężczyzn.

Drewniana Szczelina nie stanie się miastem z prawdziwego zdarzenia, jeśli w pobliżu będą te bestie.

W prawdziwych miastach żyły o wiele gorsze potwory. To już zachowałem dla siebie.

– Wyposażenie do pracy, które uznam za niezbędne – zacząłem. – Pieniądze i towar.

Myślę,  że razem wyjdzie dziesięć tysięcy. Jeśli nie dogadamy się w kwestii cen za towar, będę żądał gotówki.

Przytakiwał, tak jakby moje żądania w ogóle go nie ruszały.

– I kobieta. Kobieta na jedną noc, która pójdzie ze mną dobrowolnie – dodałem ku własnemu zaskoczeniu.

Uświadomiłem sobie, że właśnie to jest dla mnie najważniejsze. Nie miałem  żadnej kobiety od bardzo dawna, odkąd sięgałem pamięcią w swoją zamgloną przeszłość.

Szeryf spojrzał na mnie ze zdziwieniem.

– Spróbuję pośredniczyć, ale...

–  Żadne ale – przerwałem mu. – Warunki są jasne. Jeśli się nie dogadamy, odjeżdżam jutro rano, tak jak planowałem. – Dopiłem piwo. – Nikt nie ma prawa jej zmuszać. Od razu to poznam – dodałem.

Myśl o kobiecie, o seksie, coś we mnie przebudziła. Na razie jeszcze nie wiedziałem co.

– Zobaczymy – przytaknął Pan Prawo i Porządek, po czym wstał od stołu, muskając rewolwer koniuszkami palców.

Nie zastanawiał się nad tym. To był podświadomy odruch, jak pogłaskanie kogoś, kogo się kocha. Czyja kiedyś kogoś kochałem? Nie pamiętałem. A Przedtem? Nie miałem pojęcia.

Przysłuchiwałem się, jak opowiada, że Podróżnik, który zawitał do miasteczka, mężczyzna doświadczony i znający wiele technik walki, może podjąć się dzieła zniszczenia skorpionów zagrażających Drewnianej Szczelinie i żąda za to jedynie dziesięć tysięcy

złotych. Kiedy padła liczba, dało się słyszeć pomruk zdziwienia.

– Ja sam dam pięćset! – uciął komentarze na temat kwoty.

– Ja też! – zawtórował mu Czarodziej.

Znowu wszedł do środka, nawet nie zauważyłem kiedy.

Możliwe, że przeniknął przez ścianę. Możliwe.

Padały kolejne liczby, jakby ludzie starali się udowodnić przed innymi swoją troskę o wspólne dobro.

Przestałem przysłuchiwać się tej licytacji, gdy podeszła do mnie profesjonalistka.

Dosiadła się bez pytania, zamieniliśmy kilka słów. Zastanawiała się, kim właściwie jestem i czego może się po mnie spodziewać. Słusznie podejrzewała, że niczego dobrego. Ściągnąłem kaptur, pozwoliłem, by zobaczyła, co skrywa się pod rękawicą. Na jej twarzy nie odmalowały się żadne emocje, pokręciła tylko głową i odeszła. To samo powtórzyło się jeszcze z dwiema.

Zostawiłem na stole pieniądze i poszedłem do swojego pokoju. Zawsze tak było. Zawsze.

Część mnie, którą uparcie chowałem jak najgłębiej, wyrywała się na zewnątrz. Ale ja nie chciałem jej wypuścić. Bałem się tego, co mogło się tam ukrywać.

Już miałem iść spać, kiedy ktoś zapukał. W pełnej gotowości otworzyliśmy razem z Margaret. Za drzwiami stała kobieta, tak samo ubrana i z tym samym pledem, co po południu, kiedy ją po raz pierwszy spotkałem. I miała to samo niepewne, potwornie przerażone spojrzenie.

– Słyszałam, co pan powiedział szeryfowi – wyjąkała.

Było mi jej żal. Nie mogłem sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz czułem coś tak ludzkiego – jeśli w ogóle kiedykolwiek czułem. Już miałem kazać jej iść do domu, ale pierwsze słowo jakoś mi uciekło. Wiedziałem, że sobie z tym nie poradzę. Pragnąłem chociaż przez chwilę czuć się jak człowiek, by później utrzymać monstrum pod kluczem.

– Napije się pani czegoś? Albo zje? – zaprosiłem ją, robiąc przejście w drzwiach.

Wymieszałem dla nas drinka z zapasów kupionych dzisiaj w mieście i wlałem do niego łzę specjalnego eliksiru. Zapewniał przeżycie iluzji, zapomnienia, nadawał mocy wyobrażeniom i przysłaniał rzeczywistość. Nie chciałem,  żeby po tej nocy męczyły ją koszmary. Ja sam też potrzebowałem iluzji.

* * *

Była taka piękna, taka ludzka.

* * *

Dopiero rano, kiedy się żegnaliśmy, oboje z nieco bolącymi głowami z powodu skutków ubocznych takich koktajli, zapytałem ją:

– Dlaczego?

Zatrzymała się w drzwiach, znowu w szarym ubraniu i z pledem przerzuconym przez ramiona. Pamiętałem, co jest pod spodem.

– Timothy jest moim synem. Raz obronił go pan przed okaleczeniem, drugi raz przed śmiercią, kiedy zabronił mu pan pójść na pogrzeb.

Odwróciła się gwałtownie, aż poły materiału zatrzepotały jak na wietrze, i już jej nie było.

* * *

Faszerowałem ostatni granat. Jeszcze nigdy nie miałem tak skutecznej amunicji. Główny składnik odłamkowy stanowił wolframowy drut izolowany ceramiką. Do materiału wybuchowego dodałem mieszankę drobno zmielonego aluminium z odrobiną fosforu. Oko co chwilę dawało mi znaki, żebym zachował szczególną ostrożność. Miałem jeszcze pojemnik ze sprężonym azotem. Wystarczyło trochę schłodzić granaty i już im się odechciewało płonąć.

Albo eksplodować.

Od razu poznałem,  że mnie obserwuje. Z bliska uczucie jego chłodnej obecności było jeszcze bardziej wyraziste, może dlatego, że skupiał uwagę tylko na mojej osobie. Jak gdyby nigdy nic ostrożnie zamykałem ostatni granat. Chyba naprawdę wszedł w konszachty z upiorami. Wysokimi upiorami. A jeśli trwało to od dawna, niewiele zostało w nim z człowieka.