Выбрать главу

– Widzę, że nie używa pan czarów – przemówił głuchym, szeleszczącym głosem.

Dokończyłem zamykanie ładunku i dopiero potem przestawiłem w Oku ostrość na tryb zwyczajny.

– Dzisiaj nie. Nie zawsze można na nich polegać – zgodziłem się. – Dobry materiał

wybuchowy, dobre oko. – Wzruszyłem ramionami i wsadziłem granat do torby.

Greyson, broń, którą zazwyczaj nosiłem rozmontowaną w plecaku, był już przygotowany i załadowany. Odblokowałem mechanizm i zakręciłem bębenkiem z ośmioma granatami.

Wydał cichy dźwięk, czysty stalowy zgrzyt ukrytych zębów.

– To trochę dziwne w przypadku kogoś takiego jak pan. Ale chyba pan wie, co robi.

Podobnie mogłyby mówić nawet gady po drobnym zabiegu chirurgicznym.

Nie odpowiedziałem, zacząłem karmić Margaret.

W pudełku na pasku miałem ostatni przedmiot, którego od czasu do czasu używałem w walce – wyglądał jak wielki nóż, ale w rzeczywistości był to miecz. A może jeszcze coś innego, o czym nawet nie miałem pojęcia. W odróżnieniu od uzbrojenia, które rozumiałem, któremu nadałem imiona i które wiernie towarzyszyło mi w podróżach, nie odczuwałem potrzeby, by go nazwać. Dla mnie to był po prostu Nóż.

– A kiedy zamierza się pan wywiązać z zobowiązania? Nie chciałbym pana ponaglać, ale

ludzie...

– Teraz. Jestem przygotowany – nie pozwoliłem mu popisać się ironicznymi docinkami.

Wszystko jedno, kiedy się za to zabiorę, ta chwila była dobra, jak każda inna. Na dodatek bardzo nie lubię, kiedy skurwysyny jego pokroju zawracają mi głowę.

Wstałem, przewiesiłem Greysona przez lewe ramię, Margaret zostawiłem w kaburze.

Torba z granatami przy każdym kroku uderzała mnie w bok. Uwiązałem ją luźno do pasa, wiedziałem, że później będę chciał się jej pozbyć.

– Czy to aby nie jest pochopna decyzja? – zagaił ponownie Czarodziej.

Teraz wyprostowałem się jeszcze bardziej niż wczoraj w barze i spojrzałem na niego z góry. Zarejestrował to. W centrum jego oka na moment zapalił się okrągły celownik.

– Jeszcze nie ma południa. Do wieczora będę z powrotem – odparłem pobłażliwie.

Wściekłość promieniowała od niego chaotyczną, nerwową indukcją. Niektóre deski drewnianej ściany warsztatu spróchniały, na listwach nad moją głową porobiły się pęcherze, a przelatujący trzmiel padł martwy na ziemię. Pomachałem do niego Ręką. Formująca ją w ludzki kształt rękawica zatrzeszczała, jakby powstrzymując rozrost kończyny.

– Do wieczora będę z powrotem. Przygotujcie pieniądze.

W oczach Czarodzieja błysnęły celowniki – naprawdę udana para z doskonałymi dodatkami.

Wyszedłem z miasteczka główną bramą. Odprowadzał mnie szum wiatru i odgłos łożysk karabinowych lawet, które niosły lufy śledzące moje kroki.

* * *

Timothy czekał na mnie zaraz za ostatnim polem.

– Proszę pana, proszę pana, mogę iść z panem? – starał się dotrzymać mi kroku.

Przez chwilę, częściowo wbrew własnej woli, rozważałem jego propozycję, ale pokręciłem głową.

– Idź do domu. Pomóż matce i dopilnuj, żeby stara Bzecka przygotowała mi porządną kolację. Wrócę głodny.

Sprytnie złapał ćwiartaka, którego mu rzuciłem.

Trzymał go przed sobą w dłoni. W obrobionym metalu odbijało się słońce.

– Ale ja naprawdę z chęcią bym panu pomógł – zatrzymał się niezdecydowany.

Odwróciłem się do niego z powagą.

– Pomogłeś mi bardziej niż większość ludzi, których kiedykolwiek spotkałem. Czeka mnie teraz ważne zadanie. Ale obiecuję, że kiedy wrócę, dokładnie i ze szczegółami opiszę ci, jak wytępiłem skorpiony.

– No... to znaczy tak – poprawił się. – Wierzę panu. Kolacja będzie przygotowana!

Powiedziawszy to, popędził z powrotem do miasteczka.

Przyspieszyłem kroku. Teren znałem dobrze, w ostatnich dniach sprawdziłem go kawałek po kawałku i nawet bez szkiców szeryfa wiedziałem dokładnie, gdzie obozuje stado skorpionów. Osiedliły się na skraju dzikiego lasu porastającego zbocza wyżyny na południe od Drewnianej Szczeliny. Ich ulubionym miejscem była odnoga potoku przez miejscowych nazywanego Jadowym. Niegdyś  płynął obok palisady, ale ludzie wzięli się do pracy i skierowali jego bieg do innej doliny.

Drzew było coraz więcej, pola, niegdyś uprawne, porastała zasiana wiatrem gęstwina brzóz i buków. Greysona miałem w gotowości na ramieniu, ale Margaret wyciągnąłem. Nie zdziwiłbym się, gdyby jeden czy dwa stwory przypałętały się aż tutaj. Całej zgrai raczej się nie spodziewałem. Mieszkańcy Drewnianej Szczeliny mieli pecha, że skorpiony znalazły się na cmentarzu. Dla niektórych ten pech był zabójczy.

Szedłem pomału od drzewa do drzewa, czasami korzystałem z pozostałości starej drogi.

Ostrzegał mnie smród zmasakrowanych trzewi – ekskrementy i krew. Mały, niespełna dwumetrowy skorpion rozpruł krowę i przygotowywał się do uczty z najlepszych kąsków jej wnętrzności. Stwory miały szczypce ostre jak brzytwy, ale ich szczęki nie były zbyt wiele warte, skoro ten musiał sobie frykasik pokroić na kawałeczki.

Stał tyłem do mnie, dwiema parami szczypiec oparty o ziemię. Chitynowy pancerz błyszczał specyficzną, fałszywą wilgocią. Szarpiąc mięso, stwór rozkoszował się jego smakiem.

Nie chciałem strzelać,  żeby nie zwabić zbyt szybko pozostałych skorpionów. Przez chwilę się wahałem, a potem położyłem Greysona i Margaret na trawę i zacząłem zbliżać się na palcach do stwora. Dzieliły mnie od niego dwa kroki, gdy naraz ten pomysł przestał mi się podobać. To nie człowiek ani zwykłe zwierzę. To skorpion i nawet jeśli był bardzo młody, jego układ pseudonerwowy pozwalał mu poruszać się niewiarygodnie szybko.

Ostatni krok. Wyprostowałem się, miałem jego tył kilka centymetrów przed oczami.

Ziemia zaskrzypiała, kiedy nagle zaparł się tylko jedną parą kleszczy, ale ja już trzymałem go oburącz za głowę i zanim zdążył cokolwiek zrobić, okręciłem ją szybkim ruchem najpierw w prawo, a potem w lewo. Kręgosłup skorpiona nie wytrzymał i złamał się. Głowa wyśliznęła mi się z rąk. Jeszcze przez chwilę patrzyłem w przerażone, szybko gasnące oczy, czułki o długości ludzkiego ramienia drgały konwulsyjnie.

W zamyśleniu wróciłem do swojego arsenału.

Oczekiwałem starcia ze stworem, przy którym legwan to szczyt intelektu, a tymczasem zabiłem stworzenie, które bało się  śmierci. Dziwne. Ale na świecie aż roi się od dziwnych rzeczy.

Szedłem dalej. Mijałem coraz więcej szkieletów zwierząt. Krów, owiec, dzików, czasami nawet człowieka. Te bestie zostawiały szczątki swoich ofiar na wierzchu niczym trofea. Ta przemyślana aranżacja miała wywrzeć jak najpotworniejsze wrażenie.

Przy starej, spróchniałej wierzbie miałem już pewność,  że przybliżyłem się

niepostrzeżenie. Znajdowałem się niedaleko ich siedliska u wylotu wądołu. Stąd mogłem zaatakować wszystkie naraz: stare i młode, samice i samców. Nie spróbują uciec, będą się bronić za wszelką cenę. I właśnie o to chodzi.

Podkradałem się krok po kroku. Z nadmiaru wilgoci zaczął mnie swędzieć nos, trawa była tu wyższa i bardziej zielona, ziemia zaczynała miękko chlupotać. Już widziałem rzeczkę.

Kawałek przede mną opływała niewysoką wysepkę zarośniętą łopianem i pękami trzcin, a w korycie leżały kamienie wielkości od ludzkiej głowy do bloków o średnicy powyżej metra.

Zbiegające się zbocza wąwozu spajała gęstwina młodych wierzb. Witki poruszyły się i z cienia wyszedł skorpion, niemal dokładnie na wprost mnie, wysoki na prawie dwa metry.