Выбрать главу

Posuwał się drobnymi kroczkami na jednej parze szczypiec kroczących, podpierając się ogonem. W tej samej chwili dostrzegłem drugiego. Czemu wcześniej go nie widziałem? Stał

w wodzie pomiędzy dwoma głazami. Możliwe, że się chował – ale skorpiony nigdy się nie chowają. Zawsze walczą jeden na jednego, z taką liczbą kleszczy inaczej się nie da.

Wziąłem do ręki Margaret. Była maksymalnie skuteczna, z małej odległości mogła powalić nawet pancernego lwa. Wiatr ustał, w mlaskanie bagna i cichy szmer wody wmieszał

się odgłos mojego oddechu. Denerwowałem się. Przeszkadzało mi, że zbliżają się jednocześnie. Po prawej stronie, za wysepką, dostrzegłem trzeciego. Piekielnie silny patrol.

Wstrzymałem oddech.

Skorpion zrobił jeszcze jeden kroczek, zmienił  kąt oparcia ogona. Ścisnąłem mocniej rękojeść i pociągnąłem za spust. Margaret zagrzmiała. Tuż przed oczami mignęły mi kleszcze, wbiły się u moich stóp. Kolejny strzał dosięgnął bestię w wodzie. Ładunek odłamków żelaza, stali i wolframu zmiażdżył szczypce i uszkodził korpus, ale skorpiona nie zatrzymał. Wyskoczył z wody, odbił się ogonem jak na monstrualnej sprężynie. Pociągnąłem za spust po raz trzeci.

Z twarzą obryzganą obślizłą galaretą, którą skorpiony miały zamiast krwi, na oślep nakarmiłem Margaret i dopiero potem przetarłem oczy.

Były szybkie, zabójczo szybkie. I współpracowały, tego nie mogłem pojąć. Gdyby drugiego nie wyhamowała woda i dno koryta, prawdopodobnie by zdążył.

Okolica ciągle wydawała się pusta, ale wiedziałem,  że to tylko pozory. Ostrożnie przebrnąłem na wysepkę, szukając trzeciego. Nigdzie go nie widziałem, z pewnością wycofał

się, żeby ściągnąć posiłki i ostrzec innych. Bzdura. Skorpiony przecież nie myślą, działają jak owady. A może nie. Te były inne.

* * *

Koryto rzeczki przy krańcu wysepki było jeszcze bardziej rozczłonkowane i stanowiło naturalną przeszkodę przy ewentualnej napaści. Zarośla  łopianów przechodziły w trawę, ziemia była bardziej sucha. Teren pod każdym względem bardzo mi odpowiadał. Starałem się

tam dostać małymi, uważnymi krokami i nie stracić przy tym równowagi ani orientacji, co się dzieje naokoło. Mierzyłem z Margaret w pustkę, Greysona trzymałem w opuszczonej ręce.

Nieprzyjemne wrażenie, że kolejna niespodzianka będzie jeszcze gorsza, przybierało na sile.

Z lewej strony dobiegł odgłos osuwającej się ziemi. Po stromym zboczu toczył się skorpion, z gęstwiny porastającej wąwóz wyłoniły się następne trzy. Z przerażającą lekkością dosłownie przenikały przez pnie wierzb.

Wystrzeliłem z Margaret w najbliższego z nich, ale udało mi się pozbawić go jedynie połowy zabójczych zdolności. Kolejne strzały przewierciły dwa z nich na wylot, ale skorpiony już mnie okrążyły. Przewracając się na bok, w końcu sięgnąłem po Greysona.

Powiew eksplozji, kolejne załadowanie bębenka. Naraz znalazłem się w wodzie. Zamykała się nade mną pozornie bardzo powoli. Rzeczka była głębsza, niż mi się wydawało, o wiele głębsza. Pomyślałem o skorpionie, który zniknął mi z pola widzenia. Może wcale się nie wycofał, może czekał ukryty gdzieś za kamieniem. Rozkołysana powierzchnia wody nagle pociemniała. Instynktownie podniosłem Rękę, ale zanim zdążyłem pociągnąć za spust miotacza granatów, coś wyrwało mi go z palców, a wokół ramienia zacisnęły się ostre jak brzytwy szczypce skorpiona.

Wyciągnął mnie z wody niczym byle piórko, sprężynowe keratynowe mięśnie

trzeszczały, jakby chciał przeciąć mi rękę. Bezsilnie machałem nogami w powietrzu, zmrożony przerażeniem patrzyłem na pozostałe szczypce. Skorpion zorientował się, że nie da rady tak po prostu przeciąć  Ręki, postanowił więc spróbować z tułowiem. Wtedy uprzytomniłem sobie, że ciągle mam w dłoni Margaret, a w niej jeszcze jeden nabój. Strzał z tej odległości urwał stworowi głowę. Z głośnym pluskiem wyciągnąłem z wody miotacz granatów. Przełożyłem go przez ramię na brzuch i zacząłem strzelać z pozycji leżącej, coraz bardziej wbijając się w dno. Eksplozje, świszczące odłamki, zalew napalmu. Leżałem na dnie i czułem, że woda wokół mnie plonie.

Na wpół uduszony, poparzony, zraniony odłamkami z własnej kanonady, wstałem.

Krzaki, zarośla na zboczach, spróchniałe wierzby – wszystko płonęło, gęsty dym utrudniał

orientację. Brodziłem w wodzie, zataczając się w kierunku wysepki, gdzie zostawiłem torbę.

Miałem w niej następną porcję amunicji do Greysona.

Kiedy ją otwierałem, zobaczyłem,  że  ścisk szczypiec uszkodził specjalną  rękawicę na mojej lewej ręce. Kolczuga i hiperodporna tkanina pod nią topiły się jak silikonowe włókno nad płomieniem  świeczki. A to oznaczało,  że za chwilę  będę mógł  władać tylko prawicą.

Zdążyłem jeszcze nabić Margaret i cztery komory Greysona, gdy skorpiony przystąpiły do kontrataku.

Słyszałem trzask drewna, stukot kamieni, po których goniły. Postanowiłem wyjść im naprzeciw,  żeby do starcia doszło na węższej przestrzeni i żeby nie mogły mnie tak łatwo otoczyć. Kiedy tylko zobaczyłem pierwszego, wysokiego na dwa i pół metra skorpiona, którego szczypce świeciły stalowym blaskiem, zacząłem strzelać. Wybuchy i ogień.  Żar,

dym,  świst odłamków. Opróżniony miotacz granatów odrzuciłem na trawę, wyciągnąłem Margaret i na moment zamarłem – lewa rękawica, w skomplikowany sposób nadająca kształt mojej kończynie, całkiem się rozleciała. Ramię, dotąd owinięte kevlarem, oraz kolczuga natychmiast straciły narzuconą im formę, która w jednym miejscu się rozszerzyła, w innym zwęziła i przetransformowała w pazur całkiem podobny do broni moich przeciwników, tylko trochę mniejszy. Pierwszego z nich rozprułem od pierwszej pary szczypców aż do głowy. Nie spodziewał się czegoś takiego, nie zdołał ani zaatakować, ani się obronić. Drugiemu przestrzeliłem szyję. Kolejnego nawet nie zauważyłem, przed oczami mignęły mi tylko ostre szczypce zwarte w coś na kształt grotu. Przebił mnie na wylot, ale nie trafił w serce. Krew tryskała na wszystkie strony, ograniczała widoczność. Zgiąłem wyposażoną w kilka stawów rękę i odciąłem czubek szczypiec wystający z mojego tułowia.

Skorpion za mną zaskowyczał z niewyobrażalnego dotąd bólu. Szybkim ruchem pozwolił

mi się uwolnić z pozostałości swojej kończyny.

Kolejny agonalny skowyt, ale tym razem to ja jęczałem. Jakoś dałem radę przewrócić się na plecy i wystrzelić w sam środek wieloczłonowego korpusu stwora.

Zalała mnie fala obślizłej galarety, a do ziemi przygwoździło ciało. Pozostałe dwa skorpiony zbliżały się, a ja wiedziałem,  że już nie zdążę,  że nie mam żadnej karty przetargowej.

Ten większy, z oczami w kolorze miedzi, pochylił się nade mną i z zaciekawieniem oglądał moje zmutowane ramię. Nasze spojrzenia się przecięły. Nagle dostrzegłem kościstego, chudego mężczyznę z białymi włosami ozdobionymi jednym czerwonym pasmem. W jego oczach pojawiły się okrągłe celowniki. Stwór potrząsnął głową, aż poleciało kilka kropel śliny. Zorientowałem się,  że oczy Czarodzieja są skierowane bezpośrednio do jego myśli. Potem skorpion odwrócił się i razem z resztą stada poszedł z powrotem do wilgotnej kryjówki w wąwozie.

Czarodziej mi pomógł. Już dawno nie oceniłem nikogo tak błędnie. Zaskoczyło mnie to, ale darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda. Podniosłem się pomału, ostrożnie. Rana wprawdzie się nie zrosła, ale już nie krwawiła, co nie znaczyło jednak, że nie bolała. Przed oczami robiło mi się na przemian czarno albo czerwono. Zmagałem się z nieodpartą chęcią przebicia mózgu Kleszczami, żeby tylko uwolnić się od cierpienia, i uciekałem z przesmyku, jak najdalej od straszliwych, na wpół inteligentnych skorpionów.