Nie oceniłem go błędnie. Czekali na mnie, krąg mężczyzn z miasteczka. Każdy wziął ze sobą, co tylko miał – karabiny, pistolety, miecze, siekiery. Za nimi kobiety, również z bronią.
A na końcu dzieci, starsze uzbrojone, młodsze dźwigały amunicję. Pomiędzy zastępami dwaj wodzowie – Pan Prawo i Porządek oraz Czarodziej.
– Dlaczego? – wycharczałem głosem, który równie dobrze mógłby się wydostać z gardła wyposażonego w rozpłatany język.
– Twój koń – zaczął wyjaśniać Pan Prawo i Porządek. – Pokraki twojego pokroju nie
mogą mieć takich skarbów. Na pewno zabiłeś kogoś, żeby go zdobyć.
– To oczywiste – wyrzęziłem. – Dlaczego nie pozwoliliście im mnie dobić?
Czarodziej wzruszył ramionami.
Nie mógł zdradzić się przed wieśniakami, że skorpiony są narzędziem w jego rękach, że je udoskonalił, podporządkował swojej woli, by stały się jego zbrojnym ramieniem. Może bał
się, że pozabijam wszystkie, a chciał kilka ocalić. Albo myślał, że już jestem martwy. A może chciał rozpruć i przeszukać moje ciało i bał się, że skorpiony zetrą mnie w pył.
– Ognia! – rozkazał, zamiast odpowiedzieć.
Mogłem spróbować przebić się przez krąg, posiekać ich tak, jak to robiły skorpiony.
Wciągnąłem powietrze. Z moją klatką piersiową było już wszystko w porządku, z każdą sekundą dochodziłem do siebie.
Potem spojrzałem na lufę ozdobioną tyle razy błogosławionym i jeszcze częściej przeklinanym imieniem Jezusa Chrystusa. Widziałem czubki nabojów szczerzących się do mnie z przytulnych kryjówek. Jeden z nich wyleciał, otoczony aureolą, i wbił się z przeszywającym hukiem prosto w mój mózg, odbierając mi chęci do jakichkolwiek starań.
Kolejna salwa, która nastąpiła o ułamek sekundy później, powaliła mnie na ziemię.
Czułem kule wbijające się w ciało, łuski miażdżące czaszkę, słyszałem bulgot w płucach. Z
dymu i migających blasków wyłaniały się wykrzywione nienawiścią twarze. Nie mogłem zrozumieć dlaczego. Nikomu z nich nic nie zrobiłem. Mężczyzna, któremu sprzedałem preparat antykoncepcyjny, miał ciężką dwulufową strzelbę. Gorączkowo wpychał do niej nabój za nabojem, a kolejne odgłosy wystrzałów zlewały się w jeden nieprzerwany huk. Być może Czarodziej razem z Panem Prawo i Porządek obiecali im prowizję za Micumę. Być może.
Kiedy skończyły im się naboje, leżałem jak bezkształtny ochłap na ziemi. Wciąż nie umierałem. Znalazłem się w prawdziwym piekle. I wciąż nie umierałem.
Ktoś mnie kopnął, wyczułem lodowatą aurę. Kolejny kopniak. Wrył się głęboko w ciało, musiało być chyba przecięte.
– Dawać piłę! Ścierwa takie jak on umierają niechętnie i pomału.
Znał się na rzeczy, oj, znał.
Gdybym nie był sparaliżowany działaniem pierwszego pocisku, wybuchnąłbym śmiechem. Silnik zaczął warczeć, łańcuch wgryzł się w mięso.
– Rżnie się jeszcze gorzej niż drewno – przeklinał ktoś. Nawet leżąc, widziałem fontannę krwi strzykającej dookoła.
– Jestem już na kręgosłupie! – W tym momencie łańcuch się zerwał, a jego koniec roztrzaskał drwalowi głowę.
To również widziałem całkiem dobrze.
– Dawajcie tutaj materiały wybuchowe – rozkazał Pan Prawo i Porządek.
Nie miałem pojęcia, ile ich było, ale po eksplozji leżałem kawałek dalej, widziałem w
czerni i bieli i chyba trochę mnie brakowało.
Dym pomału się rozrzedzał. Inni pozostali w bezpiecznej odległości, zbliżył się tylko Czarodziej. Przez chwilę dokładnie mi się przyglądał, a potem pochylił i spróbował wydłubać mój implant oka. Skończyło się na zniszczeniu skalpela i oparzeniach palców.
– Co za gówno – mruknął. – Nawet po śmierci są z nim problemy.
Potem odeszli. Nadal żyłem, wiedziałem jednak, że śmierć zaraz przyjdzie. Pomału, boleśnie, ale przyjdzie.
Dla kogoś takiego jak ja to pociecha.
Leżałem z twarzą obróconą na bok, obserwowałem wiatr kołyszący źdźbłami traw. Gdy słońce zachodziło, dostrzegłem kawałek jego płonącej tarczy. Czas mijał, coraz bardziej zapadałem się w rozmiękczoną deszczem glinę i coraz mniej widziałem. W niczym mi to nie przeszkadzało. Moje niemal nieśmiertelne ciało stopniowo opadało z sił, z każdym dniem i tygodniem słabło, zbliżając się do ostatecznego zaniku.
Kiedy bezpośrednio nade mną wytworzył się powietrzny wir, uznałem to za natrętne nagabywanie. Nie miałem ochoty z nikim rozmawiać. Z nikim z Nich. Wiatr się wzmagał, stopniowo materializowały się w nim kryształki wirujące w szalonym tańcu, coraz więcej i więcej. Ocierały się o siebie nawzajem, dotykały, zderzały ze sobą. W pewnym momencie już nie były drobnymi lodowymi kryształkami, tylko niestałą żywą materią.
Nikt nie wie, co to za istoty. Bogowie wracający z zapomnienia czy istoty stworzone przez komputery, inteligentne neuronowe sieci zdolne myślą rozszczepić atom. Nie Ich geneza jest ważna, tylko możliwości, a te w obydwu przypadkach są podobne. Nie lubię Ich.
Nie wiem dlaczego, nie wiem od kiedy, ale nie wierzę Im.
Z wiru uformowała się postać nieokreślonego kształtu, z falującą twarzą, którą widywałem przedstawioną w bardzo wielu wersjach. Swą uwagą zaszczycił mnie jeden z wielkich naczelnych bogów – sam bóg zemsty. Tej jedynej, niepodzielnej, czystej.
– Czego chcesz? – zapytałem w myślach. Wiedziałem, że mnie słyszy.
– Żyj dla mnie, a ja cię obronię. Pozwolę zemścić się na wrogach.
– Nie. – Pokręciłem głową, wciąż jedynie w myślach.
– Spełnię twoje marzenia. Wystarczy, że będziesz dla mnie żył – kusił.
– A o czym marzę? – zapytałem. – Jeśli chcesz spełnić moje marzenia, musisz to wiedzieć.
Sam tego nie wiedziałem. Dopiero teraz, na samym końcu, uświadomiłem sobie, jak żyłem.
Wir o mało co nie rozpadł się z wściekłości.
– Masz ostatnią szansę – zasyczał.
Cierpliwość nie była mocną stroną boga zemsty. Moją zresztą też nie.
Wzruszyłem ramionami. Ciągle starał się mnie przekonać, przedstawiał moje położenie ze swojego punktu widzenia.
Tułów oddzielony od miednicy i nóg, mocny jak pień drzewa kręgosłup rozerwany na
skutek eksplozji, sterczące z niego delikatne włókna tkanki, które usiłowały połączyć się z drugą częścią. Ale kawałki mojego ciała leżą zbyt daleko, regenerujące się włókna po całych decymetrach pogoni opadają z sił, kurczą się i rozpadają. Przez nie wycieka ta diaboliczna, życiodajna siła, którą ktoś z jakichś powodów mi dał. Wraz z tą ostatnią myślą pojawiło się pytanie, tak wyraźne jak nigdy dotąd. Kim jestem? Dlaczego jestem na świecie? Czym byłem wcześniej?
Już się tego nie dowiem, śmierć będzie ostateczną odpowiedzią. Niczego niewyjaśniającą, ale ostateczną. Czasami.
– Mam cię w dupie – syknąłem.
Bóg przeklął mnie i cisnął w twarz garść prochu. Lato się skończyło. Po przesileniu słońce zniknęło z mojego pola widzenia, a źdźbła trawy sztywniały przy porannych przymrozkach. Traciłem siły i pomału, pogodzony z losem, umierałem.