Выбрать главу

 

MIROSLAV

ŽAMBOCH

Mroczny 

Zbawiciel 

tom drugi 

Przełożył

Rafał Wojtczak

fabryka słów

Lublin 2009

BESKIDY-

SPRÓBUJ JESZCZE RAZ, KOLEGO

Dawno  temu  wąwozem  jeździły  karety,  wozy  a  przed  kilkudziesięciu  laty  być  może

również  traktory  i  maszyny  leśne.  Moją  uwagę  przykuł  ślad  opony  z  wyraźnym

bieżnikiem, nie starszy niż tydzień - bo tyle właśnie minęło od ostatniego porządnego

deszczu.  Ale  przed  i  za  nim  z  rozmokłej  ziemi  wyrastały  młode  jawory  -  sądząc  po

pniach, dziesiecio-, może piętnastoletnie.

Micuma zarżała, jak zawsze, kiedy coś jej się nie podobało.

-  Dziwne  -  wymamrotałem.  I  wtedy  dobiegł  mnie  dźwięk  gdzieś  na  granicy

słyszalności.

Zbliżał się.

-  Coś  jedzie  -  powiedziała,  ale  ja  już  popędziłem  ją  na  łeb  na  szyję  stromym

zboczem. Kopyta Micumy ślizgały się na glinie.

Gdy  dostaliśmy  się  do  lasu,  zeskoczyłem  z  siodła  i  powiodłem  klacz  w  kierunku

zagłębienia między dwoma świerkami. Na ziemi położyła się już sama.

W  samą  porę.  Zza  zakrętu  wyłonił  się  przód  pojazdu  -  ni  to  czołgu,  ni  to

samochodu  ciężarowego;  barwy  maskujące  nie  pozwalały  dokładniej  określić  jego

kształtu. Nawet z tak małej odległości ledwo słyszałem pracujące silniki. W zetknięciu

z klinowatym nadwoziem młode drzewa wyginały się z cichym szelestem, jakby były z

gumy. Zaraz za pierwszym pojazdem pojawił się następny. Dostrzegłem automatyczną

wieżyczkę  strzelniczą,  zanim  ona  dostrzegła  mnie,  i  z  całej  siły  szarpnąłem  za  uzdę,

pociągając głowę Micumy ku dywanowi z opadłych liści. Klacz bywała zbyt ciekawska.

Dopiero  przy  trzeciej  maszynie  wychwyciłem  aurę  czaru  tymczasowo  zmieniającego

strukturę  drzew,  który  umożliwiał  bezkolizyjny  przejazd.  Leżałem  tak,  póki  Micuma

nie zaczęła się nerwowo wiercić.

- Następnym razem nie szarp tak mocno. Nie lubię tego - wypomniała mi. - Poza

tym powinieneś był ze mnie zsiąść.

- Powinnaś była usłyszeć je wcześniej - odparowałem. W końcu miała lepszy słuch

niż ja.

-  Zostawiłam  pole  do  popisu  twojej  niespotykanej  intuicji  i  spostrzegawczości  -

odburknęła i wstała.

Już  któryś  raz  spostrzegłem,  że  wydarzenia  w  Jabłonkowie  przyniosły  mi  dosyć

wątpliwe  korzyści.  Obdarzona  umiejętnością  mówienia  Micuma,  owszem,  bywała

pożyteczna,  jednak  w  większości  przypadków  byłbym  o  wiele  bardziej  zadowolony,

gdyby milczała jak zwyczajny koń.

O dziwo, Blacharz dotrzymał słowa i udostępnił mi ze swoich baz danych to, czego

tylko sobie zażyczyłem.

Teraz  wiedziałem  więcej  niż  większość  żyjących  i  prawdopodobnie  również

martwych  ludzi  o  bitwie  o  Sewastopol  i  Raymondzie  Curtisie,  mężczyźnie,  którym

kiedyś byłem. Mężczyźnie, który poprowadził ludzi do boju ze stworami z pierwotnie

zamkniętych  sfer,  a  potem  postawił  nową  barierę  między  najgorszymi  głębinami  a

starym  światem.  Jakim  cudem  jeden  człowiek  mógł  dysponować  taką  siłą?  Nie

tęskniłem  za  nią,  jej  utrata  niespecjalnie  mnie  wzruszała.  Miałem  inne  powody  do

niepokoju - z rozmyślań wyrwało mnie chlapnięcie gliną w twarz.

Micuma stała nade mną i cierpliwie grzebała kopytem w ziemi jak najzwyklejsza

klacz.  Ten  wewnętrzny  monolog  z  pewnością  trwał  zbyt  długo.  Zdarzało  mi  się  tak

odlecieć,  odkąd  w  walce  z  demonem  straciłem  część  duszy,  ostatnio  jednak  coraz

rzadziej,  coraz  krócej.  Potrzebowałem  trochę  czasu,  żeby  dojść  do  siebie,  dlatego

błąkałem się po górach bez celu. Kolejne chlapnięcie rozmiękłą gliną i pełne wyrzutu

końskie spojrzenie. Podejrzewałem, że zmodyfikowane struny głosowe Micumy mają

bardzo  ograniczoną  żywotność,  dlatego  musiała  je  oszczędzać.  Całe  szczęście.

Wstałem,  otrzepałem  się  i  razem  zeszliśmy  z  powrotem  do  wąwozu.  Czar  w  jakiś

sposób zacierał nawet ślady pojazdów; został tylko ten, który wcześniej zauważyłem.

Cóż, nie ma ideałów na tym świecie.

* * *

Jakimś cudem zgubiłem ich pół kilometra dalej. Z megatonowym potencjałem magii,

który  ułatwiał  im  pokonywanie  drogi  i  jednocześnie  maskowanie,  mogli  pojechać  w

dowolnym  kierunku.  Po  godzinie  poszukiwań  zrezygnowałem  z  dalszego  tropienia

konwoju  i  ruszyłem  w  kierunku,  w  którym  podążałem  wcześniej.  Nic  do  nich  nie

miałem,  ot,  zwykła  ciekawość.  Jeśli  ktoś  chce  śledzić  przejeżdżające  przez  Beskidy

transportery wojskowe dla samej przyjemności śledzenia - jego sprawa.

Powoli  jechałem  przed  siebie,  tam,  gdzie  mnie  niosły  nogi  Micumy.  Późnym

popołudniem zatrzymaliśmy się w prastarym lesie. W cieniu gęstych koron drzew nie

rosło  praktycznie  nic,  pod  nogami  chrzęścił  tylko  dywan  rudego  igliwia.  Czasami

pomiędzy gołe pnie wdzierał się wietrzyk. Granica lasu musiała być gdzieś niedaleko.

Zsiadłem, zawiesiłem  Micumie worek na karku i napełniłem go owsem. Resztką

wody, która została w manierce, podzieliliśmy się na pół. Nie bałem się, że nie trafimy

potem  na  wodopój.  Tułaliśmy  się  po  tych  górach  już  od  kilku  tygodni  i  cały  czas

padało,  tylko  parę  razy  widziałem  słońce.  Znaleźć  w  tej  okolicy  suche  miejsce  na

obozowisko to jak wygrać los na loterii.

-  Te  drzewa  mają  swoje  lata.  -  Zadarłem  głowę.  -  Pewnie  rosły  tu  już  na  długo

przed Krachem.

Micuma spojrzała na mnie. Stopniowo uczyłem się rozumieć jej słabo rozwiniętą

mimikę. Chciała wiedzieć, dlaczego tak myślę.

-  Tu  są  same  świerki,  nic  między  nimi  nie  rośnie.  Kiedyś  były  tu  tylko  takie

drzewa.  Ludzie  je  sadzili,  żeby  mieć  dużo  drewna  -  wyrzucałem  z  siebie  informacje

wyczytane w na wpół wyblakłej broszurce, którą ktoś zostawił w pokoju hotelowym w

Jabłonkowie.

- Cały czas jestem zdania, że podróż do Ostrawy naokoło, przez te dzikie zarośla,

to zbyteczny wysiłek - powtórzyła już któryś raz. - Nic by się nie stało, gdybyśmy się

zatrzymali i odpoczęli w jakiejś wiosce po drodze.