interesować, a tego chcieliśmy za wszelką cenę uniknąć.
Poszczególne elementy układanki połączyły się w logiczną całość. Właściwie to nie
była moja sprawa - wieśniacy, najemnicy, klientela w Genewie, wszystko to z
wyjątkiem Agnes, choć tego akurat nie chciałem.
- Kim jest Krug? - zapytałem jeszcze, podchodząc do swoich rzeczy.
- Członkiem armii genewskiej. Szef chciał zdobyć wizę... Ja właściwie też. Tam
ciągle potrafią wykorzystać większość przedkrachowych technologii. To... to jest raj...
W głosie Martyego brzmiała tęsknota.
Zapiąłem rzemień. Choć bezpośredni kontakt z Nożem nie był zbyt przyjemny,
poczułem ulgę, kiedy znowu miałem go przy sobie.
- Uznałeś mnie za przygłupiego eksperta od zabawek technicznych. Więc jak to
teraz z nami będzie? - odezwał się Marty zupełnie innym głosem.
- Nie rób głupstw - ostrzegłem go, nawet się nie odwracając. - Wezmę rzeczy i
pójdę w swoją drogę. Nigdy więcej się nie spotkamy.
- Myślisz, że pozwolę ci odejść? - prawie krzyknął. - Po tym jak zdradziłem
wszystkie tajemnice, które zrobiłyby ze mnie genewianina? Wystarczy, że przejmę
kontrakt po szefie, i już jestem ustawiony!
Miałem w dupie Genewę, miałem w dupie bogactwa, paliwa, całe dziedzictwo
minionych generacji. Kochałem się z kobietą, którą w szczytowym momencie
seksualnego uniesienia zabiłem. Cóż, miałem na sumieniu wiele gorszych rzeczy,
jednak przyjemność, jaką to sprawiło mnie albo mojemu drugiemu ja, była
przerażająca. Straszna, obca część, którą ktoś we mnie uwięził, zażąda powtórki.
Najgorsze, że inna kobieta - dziesięć, sto, tysiąc razy lepsza ode mnie - poświęciła
własne życie, by mnie ratować. Umarła, ponieważ wierzyła, że ocaliłem ludzkość, że
już raz zapobiegłem zagładzie. Srałem na ludzkość, srałem na wszystkich. Bałem się o
siebie. Było mi żal Agnes, Hekate. Nie potrafiłem zrozumieć, jak to możliwe, że
mężczyzna na zachlapanej krwią ilustracji, którą trzymałem bezpiecznie w kieszeni, to
właśnie ja. R. C, Raymond Curtis. Co wyście z niego zrobili? W co go zamieniliście?
Wróciłem jednak do rzeczywistości.
- Marty, nie rób tego, naprawdę nie warto. Z pewnością nikogo jeszcze sam nie
zabiłeś - próbowałem go ostrzec.
Własny głos wydawał mi się obcy. Zmęczony, wyeksploatowany i może właśnie
dlatego taki przekonujący. Ale to nie wystarczyło.
- Sam nie, ale widziałem już setki umierających ludzi - odpowiedział.
Trzymał w dłoniach broń i palcem wskazującym szukał spustu. Wszystkie jego
ruchy zdradzały nerwowość i nierozważność.
Nóż Agnes był wielki i ciężki, ale dobrze wyważony. Marty pociągnął za spust, ale
kula przeszła obok, trafiając w ziemię obok mojej lewej nogi. Próbował strzelić jeszcze
raz, zorientował się jednak, że nie ma na to siły. Automat wyślizgnął mu się z ręki.
Marty ze zdumieniem spojrzał na strużkę krwi, która ciekła mu z piersi.
- A więc umrę - wycharczał i padł na liście. Brzmiało to niemal jak: „A więc w
końcu umrę”.
Wykopałem czwarty grób, po prostu czułem, że muszę to zrobić. Opuściłem
obozowisko, dopiero gdy zaczęło się ściemniać. Nabita Margaret w jednej kaburze,
Zabójca w drugiej. A jednak czułem się dziwnie nagi i niemal osamotniony.
Brakowało mi Micumy i Greysona. Choć za pasem miałem żądnego walki boga, bez
miotacza granatów byłem tylko w połowie mężczyzną. Kiepski żart. Ani trochę nie
poprawił mi nastroju.
Wiedziałem, gdzie znajdę Siepacza - w pobliżu magazynu zużytego paliwa, czyli w
okolicach poręby i starego cmentarza. Nikomu nie chciałoby się przecież taszczyć w tę
i z powrotem niepotrzebne, napromieniowane trupy. Wczesny ranek to chyba
najwłaściwsza pora na odwiedziny.
Rozbił się właśnie tam, gdzie podejrzewałem. Był tak pewny siebie, że nawet
rozpalił ognisko i spał trzy metry od niego. Drugie, wciąż ciepłe miejsce świeciło
pustkami. Micuma, przywiązana do drzewa w sposób, którego nie znosiła,
zniesmaczona raczyła się rosnącymi nieopodal paprociami. Za nimi również nie
przepadała. Greyson rdzewiał w oszronionej trawie i pewnie też nie był zadowolony.
Pozostałem w ukryciu, obserwując obozowisko i zastanawiając się, gdzie może
kryć się Tropiciel. Oczywiście wszędzie. Był zbyt dobry, żebym go znalazł.
Przemieszczał się niczym duch.
Nie chciałem jednak, by Micuma tak tam stała. Zbyt dobry, zbyt dobry,
rezonowało mi w głowie. Nagle poczułem, że ktoś z tyłu na mnie patrzy. Przewróciłem
się na bok i zobaczyłem go pięć kroków za sobą. Wysokiego, chudego mężczyznę
stworzonego przez dzicz, w której żył. Nie miał nic w rękach, nie sięgnąłem po żadną
broń.
- Ciężko ciebie zabić - rzekł cicho.
- No, ciężko - potwierdziłem.
- Wynajęli mnie jako tropiciela. Szef jest martwy, tym samym kończy się moja
praca.
- Pewnie tak - przytakiwałem, ale jednocześnie uważnie śledziłem każdy jego
ruch.
Może i był wspaniałym tropicielem i traperem, ale i tak za łatwo mnie zmylił. Coś
mi w nim ciągle nie pasowało. Nie zostawiał śladów, człowieczeństwa też w nim nie
było zbyt wiele.
- Zapłacili mi jednak. Nie mogę ich zdradzić, nawet tego ostatniego.
Zaczął sypać śnieg. Z nieba spadały drobne płatki, szeleściły w trawie i we
włosach, czułem chłód, gdy roztapiały się w krople wody spływające po twarzy. Nagle
było ich więcej, wirowały w powietrzu i wypełniały przestrzeń, przypieczętowując
ostateczną kapitulację jesieni. Miałem je we włosach, na policzkach. Ale już nie
topniały.
- Chcę tylko z powrotem klacz i broń, nic więcej - spróbowałem. - Ten facet w
ogóle mnie nie interesuje.
Tropiciel słuchał.
- Poproszę go uprzejmie, a jeśli się zgodzi, odejdę.
- Brzmi uczciwie. - Skinął głową.
Czułem, jak mnie oplata, ocenia, przegląda na wylot. Zastanawiałem się, kim on
jest, ale mogłem się tylko domyślać. Nowe wcielenie leśnego człowieka z przeszłości?