- Słyszałem o kolesiu, któremu orzeł co noc wyszarpywał wątrobę, a ona mu ciągle
odrastała. Też byś tak chyba dał radę, jak myślisz?
Krug był bardziej pijany, niż mi się wydawało, albo tylko robił wstęp do swojej
ulubionej zabawy.
Kątem oka dostrzegłem trupa. Jak długo to jeszcze potrwa?
- No, przywiązali go do jakiejś skały. Ale nie chce mi się aż tak wysilać, znowu
musiałbym to jakoś maskować. Koleś nazywał się chyba Propan Butan... czy jakoś tak.
- Człowiek powinien obrażać bogów tylko wtedy, kiedy ma ważne powody -
wymamrotałem. - Nie dla zabawy.
Skąd to wiedziałem?
Znowu ból, martwi wyczołgują się z ciemności, bulgocąca wódka, bulgocący
oddech szalonego metafizycznego pozszywańca.
- To jest twoja wątroba! Widzisz ją i ciągle żyjesz! To przecież niewiarygodne,
wspaniałe!
Trzymał mnie za brodę i ciągle coś mi pokazywał. Przebudziłem się długo po
świcie. Znowu padał śnieg. Biały dywan wokół moich nóg był cały pokrwawiony,
wszędzie walały się ciemne ochłapy zamarzniętego mięsa. Nie odważyłem się spojrzeć
całkiem w dół, żeby nie zobaczyć własnego ciała. Mróz częściowo złagodził ból, czułem
się niemal dobrze. Dobrze - pojęcie względne, jak każde inne. Może mi się poszczęści i
umrę z wyziębienia? Nie liczyłem na to zbytnio, to by było jak wygrana na loterii. Ktoś
zaszczekał zębami. Odgłos dobiegł od strony żołnierskich śpiworów ułożonych wokół
pojazdów opancerzonych. Zobaczyłem, że ktoś tam siedzi skulony. Biała płachta
pokrywała go jak posąg, we włosach topniały białe płatki śniegu.
To nie był Krug, wyglądał zbyt marnie, jak bezradna ruina.
- Halo? Słyszy mnie pan? - dałem radę wydukać.
Kolejne szczękanie zębami. Tych dźwięków nie wydawał przysypany śniegiem
człowiek, ale jeden ze śpiących w śpiworach.
Obcy popatrzył na mnie. Nie mógł być naprawdę żywy, wyglądał jak parodia
człowieka, nieudane dzieło jakiegoś boga - trup z twarzą pokrytą wrzodami,
nieboszczyk, któremu na kościach zostało tak mało mięsa, że nie starczyło go nawet
na ropę wyciekającą z niegojących się ran. Poznałem go. Ten wieśniak dzięki swojej
woli przebił się przez krąg strzeżony przez duchy.
Popatrzył na mnie, jego usta o opadających kącikach wykrzywiły się w uśmiechu.
- Spróbuj jeszcze raz, kolego. Może tak będzie ci łatwiej - wypomniał mi i spuścił
głowę.
Miałem wrażenie, że pojedyncze płatki śniegu, które wirowały w powietrzu, nie
topią się w jego włosach.
- Spróbuj jeszcze raz?
Spróbowałem ruszyć Ręką - udało się. Ostrożnie przeciąłem pierwszy fragment
liny. Czar nie zadziałał. Od wygasłego ogniska dobiegało charczenie. Potężna postać
uniosła się, poznałem Kruga. Wyglądał niezbyt zdrowo, twarz miał pokrytą jakimiś
plamami. Zrobił pierwszy krok, potem padł na kolana i zwymiotował zieloną mazią
pomieszaną z krwią. Uwalniałem się z kolejnych zwojów liny, choć nie byłem pewny,
czy utrzymam się na nogach, kiedy już się oswobodzę.
- Jakiś gnój, jakiś gnój nas otruł... Dodał do wódki pluton i inne świństwa -
wycharczał Krug i zwrócił porządną porcję wnętrzności.
Zaczęło do mnie docierać, co się stało. To wszystko zasługa umierającego
wieśniaka. Ostatni zwój liny ustąpił. Gdybym nie przytrzymał się pala, runąłbym na
ziemię.
- W wozie jest zestaw ratunkowy. Czary, technika. Magia, której nigdy nie
widziałeś. Ja już tam nie dojdę. Skocz po to, przyjacielu. To wszystko tylko
nieporozumienie. Dam ci referencje, przyjmą cię w Genewie - bełkotał Krug, próbując
przepełznąć kawałek dalej.
Trząsłem się z bólu i osłabienia. Wiedziałem jednak, że to minie. Życie boli.
Wiedziałem to lepiej niż ktokolwiek inny.
- Czary, Genewa. Ochroni przed promieniowaniem nawet martwego.
Zataczając się, ruszyłem w stronę transportera.
Wszędzie dookoła skakali mali posłańcy śmierci, byli coraz bardziej wyraźni.
Wielu z nich wyciągało ręce w moją stronę, ale odstraszył je mój uśmiech i Kleszcze.
Niektóre zjawiły się tu właśnie po mnie. Było mi wszystko jedno.
Kiedy wyszedłem z transportera, oprócz umierających czekało na mnie jeszcze
dwóch ludzi - czy raczej istot. Żaden z nich nie zostawiał śladów w świeżym śniegu.
Jeden, z czarnymi, kędzierzawymi włosami i wyraźnie zarysowanym greckim
profilem, był ubrany w jasną, spływającą w dół szatę, może habit. Drugi miał na sobie
biały smoking, a przy pasie kilka mieczy, chyba japońskich.
Przeszedłem obok nich, niepewny, czy istnieją naprawdę, czy też są wytworem
mojej rozpadającej się myśli. Wszystko jedno, zostawili mnie w spokoju. Uklęknąłem
przed umierającym wieśniakiem i zacząłem wyciągać rzeczy z siatki. Strzykawki,
zwykłe i pneumatyczne, mieniące się magią przedmioty.
- Ten jest mój - odezwał się elegant w smokingu. Ostrze katany w jego dłoni
odbijało biel śniegu.
- Naprawdę? - Sięgnąłem po Nóż. - A na co ci biały smoking?
Był tak rzeczywisty, że nie wiedziałem, czy przede mną nie stoi aby sam Pan
Śmierci. Oślepiony błyskami, które rzucało ostrze, mogłem tylko zgadywać.
- Na białym krew wygląda efektowniej, nie sądzisz? - zapytał zaczepnie.
Spojrzałem na śnieg koło pali, gdzie jeszcze parę minut temu stałem.
- Racja, jest efektowniej - zgodziłem się. - Dobry wybór. Daj mi parę minut -
poprosiłem.
- Żadna magia już nie zadziała.
Mężczyzna o greckim profilu przysłuchiwał nam się z zainteresowaniem.
Wzruszyłem ramionami i ponowiłem prośbę.
- Upierasz się przy swoim?
Skinąłem tylko głową, dłoń pozostała na rękojeści Noża. Czułem, jak mu spieszno
do pojedynku z kataną Pana Śmierci. Podburzał mnie i po raz pierwszy nie pobierał
siły, przeciwnie - dawał mi ją.
- Dobrze, masz parę minut - zdecydował w końcu elegant.
Kiwnąłem głową i przestałem zwracać na niego uwagę.
Tymczasem pomniejsi posłańcy już zbierali swoje żniwo.
Nafaszerowałem wieśniaka wszystkim, co tylko znalazłem w torbie. Nie
wiedziałem, czy to zadziała, ale Pan Śmierci po chwili spojrzał na mnie zdziwiony.
- Chyba muszę go tu zostawić. Ciekawe. Ktoś będzie musiał sprawdzić, co