- Obrzydlistwo. Nie majak soczysta trawa albo dobrze przesuszony owies -
westchnęła.
- Nie mam nic przeciwko stekom - powiedziałem. - Zjedz jak najwięcej. Do
Ostrawy jeszcze daleko, a nie wiem, jak tam gotują.
Wiatr przybierał na sile. Choć ogień nadal płonął, w pomieszczeniu mocno się
ochłodziło.
- Nie jest dobrze - mruknęła Micuma.
* * *
W nocy ktoś chodził wokół domu. Nie podniosłem się, ale wyciągnąłem Zabójcę i
drzemałem, trzymając palec na spuście. Na szczęście nieznajomy miał wystarczająco
rozumu albo intuicji, zostawił nas w spokoju.
Na śniadanie zaserwowałem puszkę skondensowanego mleka, którą od bóg wie
jak dawna trzymałem na gorsze czasy. Chyba właśnie nadeszły. Po świcie
wyruszyliśmy w nieprzyjazny chłód. Ktoś ułożył wokół domu krąg z owczych czaszek,
niektóre wciąż były umazane krwią. Zamarzła tak szybko, że nawet nie zdążyła
sczernieć. Raczej nie byliśmy tu mile widziani.
Szliśmy dalej wzdłuż wijącej się Ostrawicy i po kilku kilometrach dotarliśmy do
lodowej góry. Okolica przeszła z tajgi w jeszcze bardziej niegościnną tundrę. Ale
przecież mapa nie pokazywała tu żadnego wzniesienia. Gdy w końcu usłyszałem
szmer strumyków, zrozumiałem, o co w tym wszystkim chodzi. Gdzieś w pobliżu lód
skuł rzeczkę aż do dna, a ze ściekającej i zamarzającej nadal wody powstała lodowa
góra. Okrążyliśmy ją. Miała kształt kilkukilometrowej kropli pełznącej w stronę
Ostrawy.
- Woda w zetknięciu z ziemią topnieje pod wpływem ciśnienia. Całe to zwalisko,
jak mały lodowiec, jedzie korytem, którym pierwotnie płynęła rzeka - stwierdziła
Micuma.
Miała rację.
Wyjechawszy zza pełznącego lodowca, wystawiliśmy się na chłostę wiatru.
Przenikał aż do kości, wysysał z ciała wszelkie ciepło, wyszarpując dziury w samych
fundamentach życia ciepłokrwistych istot. Gdybym był zwykłym człowiekiem, już
dawno bym zamarzł.
- Muszę się najeść - ostrzegła mnie Micuma.
Skinąłem głową, zsunąłem się z siodła i dalej szliśmy już jedno obok drugiego. W
regularnych odstępach czasu podawałem jej kawałki mięsa i ostatnie kostki cukru.
Kolejnym miastem na naszej trasie był Frydek-Mistek. Nikt już tutaj nie mieszkał.
Zaspy naniesionego przez wiatr śniegu i lodu przykryły większość budynków, tylko
kilka kominów fabrycznych, podobnych do szarych stalaktytów, stawiało opór
podmuchom wiatru. A my uparcie brnęliśmy na północ. Z każdym kilometrem
temperatura spadała o kilka stopni. Ostrawa leżała w głębokiej bruździe lodowca -
ostatnia wyspa człowiecza w kraju niczyim.
* * *
Każde porządne miasto ma mury obronne, Ostrawa nie była wyjątkiem. Jej
fortyfikacje zbudowano w połowie ze starego żużlu, a w połowie z lodu. Wznosiły się
na dobre sto pięćdziesiąt metrów. Sądząc po gładkości, musiały być regularnie
odnawiane przy pomocy armatek wodnych. Zatrzymaliśmy się u ich podnóża, ale
nawet stąd odległość do bramy wynosiła jedną trzecią długości lotu pocisku z
miotacza granatów. Zsiadłem i wyciągnąłem z sakwy siekierę. Nawet w temperaturze
minus trzydzieści lód wciąż powinien się łatwo rąbać. Materiał okazał się jednak dużo
bardziej oporny niż drewno. W nocy wystarczyło włączyć agregat i w ciągu kilku
godzin wzmocnić albo załatać mury następną setką czy tysiącem kubików lodu.
Ostrawa naprawdę była miastem nie do zdobycia.
Nie męczyłem już Micumy swoim ciężarem. Do żelaznej ramy osadzonej na
lodowych ścianach dotarłem pieszo. Pośrodku drogi stał strażnik opatulony w kożuch
tak, że widać mu było jedynie oczy. Nie zauważyłem u niego żadnej broni. Dopiero
kiedy zacząłem szukać wzrokiem czegoś, co w razie konieczności zapewniało mu
osłonę ogniową, zaniemówiłem. Coś, co uważałem za opuszczony transporter
obronny, w rzeczywistości nie było maszyną, tylko pozszywańcem. Pozszywańcem,
którego do tej pory nie potrafiłem sobie nawet wyobrazić. Nie przypuszczałem, że coś
takiego w ogóle może istnieć. Z płaskiej nadbudowy wozu wystawał korpus
stworzenia, które z wielkimi trudnościami dałoby się określić mianem człowieka. W
kategorii zwalistości mógłby z powodzeniem konkurować z nosorożcem, osłonę
zapewniała mu mozaikowa zbroja przypominająca pancerz z masy rogowej z jedynym
w swoim rodzaju połyskiem.
- To żyje? - zapytałem strażnika.
- Radziłbym go nie drażnić - spod kożucha odpowiedziało mi burknięcie. -
Jedyne, co go jeszcze cieszy, to zrobienie od czasu do czasu sita z jakiegoś szmuglera,
włóczęgi albo przemądrzałego pozszywańca.
Na pewno miał czym. Wskutek biotycznych ulepszeń jego sylwetka straciła nawet
resztki ludzkich proporcji. W ręce trzymał szybkostrzelny karabin kaliber czterdzieści
milimetrów; na głowie, której rzeczywisty kształt maskował hełm, dostrzegłem krzyż
celowniczy z intuicyjnym łączem zwrotnym. Nigdy nie widziałem tak dobrej
pokrachowej kombinacji technologii i magii.
Człowiek-czołg drgnął nieco i już patrzyłem prosto w czarny wylot lufy.
- A co muszę zrobić, żeby ominął mnie ten tragiczny los? - zapytałem, licząc, że
dostanę od tej mizeroty w kożuchu szybką i właściwą odpowiedź.
Przemarzłem, Micuma też była już u kresu sił. Nie miałem ochoty na
przepychanki z sytym strażnikiem, któremu najchętniej uciąłbym głowę i rzucił jego
kompanowi do zabawy. Oczywiście pod warunkiem, że nie miałbym innego wyjścia.
W tym swoim kożuszku strażnik wyglądał na zniewieściałego facecika, lecz z
pewnością był o wiele bystrzejszy, bo wyczuł mój prawdziwy nastrój. Zadał mi trzy
łatwe pytania, zapłaciłem wstępne, klepnąłem Micumę i ruszyliśmy naprzód. Miała
dosyć tego wszystkiego.
- Nie sądzisz, że twojemu koleżce zaczyna brakować rozrywki, jeśli przez dłuższy
czas nikogo nie zabije? - zapytałem strażnika, przekraczając granicę miasta. - Życie
bez uciech musi być bardzo ciężkie.
Kożuch spojrzał na mnie tępo, jakby jego inteligencja równała się inteligencji