jelenia, którego łatwo naciągnąć.
Były młode lub stare, a wszystkie jednakowo wychudzone. Ale to mi nie
przeszkadzało.
Tę najbardziej nachalną, która starała się otworzyć sakwy przy siodle, chwyciłem
brutalnie za ramię i przyciągnąłem do siebie. Znieruchomiała jak przyszpilony motyl.
- Ile was jest? - zapytałem. - Zapłacę wszystkim!
Jednocześnie odpiąłem rękawicę, Kleszcze wydostały się na zewnątrz. Dopiero w
ostatniej chwili zapanowałem nad nimi i ledwo musnęły twarz kobiety, rozcinając jej
kaptur i spinkę. Moje ręce przykryły fale brązowych włosów. Ręka wydłużyła się do
swoich maksymalnych rozmiarów, światło odbijające się w ostrzach mieniło się
wszystkimi barwami tęczy.
- Mogę zapłacić z góry, żaden problem - zarechotałem.
Babski szczebiot ucichł, patrzyły na mnie jak małpy na olbrzymiego boa tuż przed
dobrowolnym wejściem do jego paszczy.
- I gwarantuję, że nie będzie wam się podobało! - dodałem.
Kleszcze złożyły się z powrotem, ostrza jadowicie zazgrzytały jedno o drugie.
Dziwki rozbiegły się we wszystkie strony.
- Na prawdzie zajdziesz najdalej - stwierdziłem, kiedy się nieco opamiętałem. - W
jednej chwili pozbyliśmy się wszystkich.
- To już tylko kawałek - powiedziała Micuma, spoglądając na mnie bardzo
poważnie.
Nie miałem pojęcia, co ten wzrok oznacza. Kiedy nie zareagowałem na jej
zaczepkę, uderzyła kopytem o lód.
Zimny, sterylnie czysty dźwięk pomógł mi się uspokoić.
Pałac Waarda niczego nie udawał. Grubo ciosany budynek ze stali i grubego
betonu udekorowany błyszczącymi, wielkimi oknami przypominał dekolt obrzydliwej
staruchy ozdobiony perłowym naszyjnikiem.
Odźwierny bez zbędnych pytań wpuścił mnie do hali wejściowej. Oprócz kilku luf
wielkokalibrowych karabinów wystających ze stanowisk strzelniczych w przeciwległej
ścianie nie było tam zupełnie nic. Niezbyt mi się podobało to wnętrze. Spojrzałem na
Micumę, ta skinęła głową i wycofała się na zewnątrz. Nie chciałem, żeby w wyniku
jakiegoś głupiego nieporozumienia coś jej się stało.
- Jestem R.C., Raymond Curtis - przedstawiłem się najpierw inicjałami, a dopiero
potem pełnym imieniem. - Chciałbym mówić z Wilhelmem Waardem - dodałem i od
razu zacząłem się zastanawiać nad sposobem, w jaki się do niego dostanę, jeśli moje
kurtuazyjnie wypowiedziane życzenie nie odniesie oczekiwanych efektów.
Czekałem pięć minut i nie dostałem odpowiedzi. W betonowej ścianie pojawiła się
mikroskopijna szczelina, która rozszerzyła się stopniowo, tworząc korytarz.
* * *
Dotarłem korytarzem do krętych schodów i wszedłem na górę. Mimo nieprzyjemnej
wilgoci bijącej od gołych ścian w pomieszczeniu było zaskakująco ciepło. Lśniąca
srebrzyście podłoga rozpraszała ciemność w odcienie szarości. W kilku miejscach
poczułem wyraźnie badawcze czary i ultrakrótkie fale elektromagnetyczne. Te środki
bezpieczeństwa były jak najbardziej na miejscu, zwłaszcza w przypadku takich gości
jak ja. Nikt mnie jednak nie zatrzymywał, każąc oddać Margaret albo Zabójcę, nie
wspominając o Nożu. Może wystarczyła im świadomość, że mam taką broń.
Jeden krok i z podziemnego bunkra przeniosłem się do luksusowo urządzonego
pałacu. Dywany, freski na ścianach, buzujący ogień.
- Tędy, proszę - odezwał się sługa w prostym czarnym garniturze.
Następny otworzył przede mną drzwi zdobione mosiężnymi okuciami. Salon.
Salon kogoś, kto ma gust i odpowiednie środki, by stworzyć sobie otoczenie, które
będzie mu odpowiadało, pomyślałem, patrząc na sufit pokryty drewnianymi
kasetonami, inkrustowaną podłogę i meble stylizowane na kształt rozmaitych
fantastycznych zwierząt. Osobliwego pokoju strzegły dwa portrety mężczyzn:
japońskiego samuraja z kataną za pasem i hiszpańskiego dandysa z nożem o
ząbkowanym ostrzu w dłoni. Ich oczy śledziły mnie, beznamiętnie i bez
zainteresowania. Nie było nic dziwnego w tych obrazach.
Pegaz z rozłożonymi skrzydłami odwrócił się. To był fotel. Siedział w nim
mężczyzna w wieku około czterdziestu, pięćdziesięciu lat, o jasnoniebieskich oczach.
Włosy miał krótko ostrzyżone, był starannie ogolony, a w jego uszach kołysały się
kolczyki, każdy inny. W tej samej chwili dostrzegłem również dwóch innych mężczyzn
- niemal identycznych, metr dziewięćdziesiąt wzrostu, kanciaste ramiona,
dwurzędowe marynarki, a pod nimi ukryta broń. Czy byli tu już wcześniej, a kamuflaż
optyczny ukrył ich przed moim wzrokiem, czy też teleportowali się skądś na swoje
miejsca?
- Chciał pan rozmawiać z Wilhelmem Waardem - zaczął mężczyzna w fotelu.
Przyglądał mi się badawczo.
- Owszem. Ale to nie pan. Waard powinien mieć co najmniej sto dziesięć lat.
- Jeśli rzeczywiście jest pan R. C, Raymondem Curtisem, to samo można by
powiedzieć o panu - odparł. - Z drugiej strony, pański wiek z pewnością dużo trudniej
określić niż mój.
Co racja, to racja. Moja pozszywana twarz wymykała się kryteriom wieku. Czy już
słyszałem ten głos? Nie byłem pewien.
- Przyszedłem porozmawiać o tym, co się przydarzyło Raymondowi Curtisowi pod
Sewastopolem. I o jego dalszych losach - powiedziałem surowo.
Oko nagle ocknęło się z długiego letargu i pokazało mi Waarda w podczerwieni, a
potem w jakimś innym trybie, z pewnością już nie czysto fizykalnym. Widziałem, jak
pod czaszką mężczyzny kłębią się myśli. Coraz szybciej i szybciej, aż w końcu cały
mózg zmienił się w pulsującą plamę.
- Zabijcie go - rzucił lakonicznie.
Mężczyzna po lewej sięgnął po broń, ale ja już miałem Zabójcę w dłoni. Rozległ się
wystrzał. Skoczyłem w stronę drugiego przeciwnika, łokciem podbiłem lufę jego
pistoletu i wbiłem mu w żebra. Na chwilę zamarł, spojrzał na swojego kompana, który
próbował podnieść się na kolana. Dziura w tułowiu, o średnicy talerza, nieco mu w
tym przeszkadzała. Drugi ochroniarz nie wyciągnął z tego należytych wniosków.
Delikatnie się pochylił, opuścił lewe ramię, żeby sięgnąć po rezerwową broń, którą z
pewnością miał gdzieś pod marynarką. Pociągnąłem za spust. Strzał z bezpośredniej
odległości rozerwał klatkę piersiową mężczyzny na strzępy i rzucił trupa na podłogę u