Выбрать главу

Puściłem  jej  uwagę  mimo  uszu  i  zacząłem  zbierać  chrust  na  ognisko.  Ostrawa

stanowiła kolejny etap mojej drogi do celu i ustalenia przeszłości Raymonda Curtisa.

Potwierdzał to obrazek przedstawiający bitwę o Sewastopol oraz wszystko, czego się

do  tej  pory  dowiedziałem  od  ludzi  i  nieludzi.  A  jeśli  moje  poszukiwania  miały

przynieść  pożądany  efekt,  nie  mogłem  pozwolić,  by  ktokolwiek  kojarzył  mnie  z

masakrą  w  Jabłonkowie.  Co  więcej,  istniało  niebezpieczeństwo,  że  współwyznawcy

Strazynskiego, ukryci wśród trzynieckich katolików, posłali za mną jakichś siepaczy, a

tych  najłatwiej  było  się  pozbyć  właśnie  gdzieś  w  dzikiej  głuszy.  Miałem  już  dość

problemów.

Podniosłem pierwszą suchą gałąź. Chłodniejszy podmuch wiatru zjeżył mi włosy

na karku. Mimowolnie zacząłem się trząść. Aż tak zimny to ten wiatr znowu nie był...

Udawałem,  że  dalej  szukam  drewna,  ale  sięgnąłem  po  Margaret  i  z  ukosa

obserwowałem  okolicę.  Między  drzewami  były  spore  prześwity,  ale  nikogo  nie

dostrzegłem. Tylko wiewiórka w przerażeniu tuliła się do pnia. Nie próbowała nawet

uciekać do góry, dość  niecodzienne. Micuma zaczęła ryć ziemię kopytem, słyszałem,

jak się cofa. Zacisnąłem zęby, żeby nimi nie szczękać. Zerwał się wiatr, a wraz z nim

fala  wirującego  igliwia,  za  którą  ujrzałem  marsz  płonących  ludzkich  szkieletów;

odwróciłem  się  na  pięcie  i  rzuciłem  do  ucieczki  -  a  za  mną  ruszyły  gigantyczne,

magiczne gargulce, zębaci pożeracze dusz, których wolałbym nigdy nie zobaczyć.

Krzyczałem  z  przerażenia,  wiedziałem,  że  muszę  uciec  za  wszelką  cenę,  w

przeciwnym razie nagle otwarty portal do innego świata mnie wchłonie. O nie, mowy

nie ma. Przeskoczyłem powalone drzewo, przeleciałem przez ścianę cierni i w panice

zacząłem  się  przedzierać  przez  zielone  zarośla.  Spowalniały  mnie,  tak  bardzo  mnie

spowalniały!  Trąba  igliwia,  kawałki  gliny  i  mchu  latały  naokoło,  fala  wzburzonej

ziemi,  stanowiącej  krawędzie  portalu,  już  mnie  doganiała,  kątem  oka  dostrzegłem

dżina  szukającego  ofiary.  Na  szczęście  przede  mną  była  już  wolna  przestrzeń.

Wzbiłem się w powietrze.

Kości,  konary  trzeszczały,  zaplątałem  się  w  gałęzie  ogromnego  jaworu.  Nie

mogłem  się  oswobodzić,  żeby  dalej  uciekać.  Dopadnie  mnie,  zaraz  mnie  dopadnie!

Przypadkiem  dotknąłem  chłodnej  rękojeści  Margaret  -  na  szczęście  nie  zgubiłem  jej

podczas biegu.

Płonące szkielety były już prawie przy mnie, ich ręce niczym pochodnie niszczyły

rzeczywistość  wszystkopalnym  ogniem.  Strzelałem  -   prask,  prask.   Nic,  żadnego

efektu.  Ale  przecież  coś  się  powinno  stać,  po  mojej  amunicji  na  pewno!  To  mnie

zastanowiło.  Strach  minął,  dwa  razy  głęboko  westchnąłem  i  zmusiłem  serce,  by

przestało się bez sensu kołatać i zaczęło znowu porządnie pompować krew.

To  było  złudzenie,  bies,  koszmar  nocny  w  biały  dzień,  przywidzenie  żywiące  się

moimi najmroczniejszymi myślami. Obraz zaczął się znowu zmieniać. Atakujący mnie

duch sięgnął jeszcze głębiej, po wspomnienie, za którym naprawdę nie tęskniłem. Nie

mogłem na to patrzeć, nie mogłem, by nie oszaleć.  Znowu się trząsłem, rozpadałem

pod naporem koszmarów. W postępującej destrukcji poczułem, jak kajdany krępujące

ukrytą  część  mojej  osobowości  pękają.  Uniosłem  się  na  ogromnych  skrzydłach  z

czarnych  luster.  W  ich  idealnej  powierzchni  odbijała  się  groza,  która  miała  wypalić

moje ja, i projekcja nocnych zmór dręczących ducha. Rozległ się rozrywający bębenki

krzyk - tym razem nie mój.

Obudziłem  się  zaplątany  w  gałęzie  jaworu,  w  kurczowo  zaciśniętej  dłoni

trzymałem Margaret z ostatnim nabojem w magazynku. Piętnaście metrów wyżej, na

stromym  zboczu,  widziałem  ślady  swojego  szaleńczego  biegu,  niżej  -  szeroką  dolinę

przeciętą rzeczką, a za nią kolejne pasmo górskie.

-  O  mało  co  nie  zabił  mnie  zwykły  duch.  -  Zakląłem  i  zacząłem  pomału  złazić  z

drzewa,  a potem jeszcze wolniej i ostrożniej  wspinać  się  zboczem do lasu, z którego

tak beztrosko wzbiłem się w przestworza. Nie, to nie był zwykły duch. Jego potężny

atak  o  mało  mnie  nie  zabił.  Tylko  dzięki  szczęściu  i  nienaturalnej  odporności  nie

poddałem się złudzeniu.

Duchy  ludzkie  nie  są  dostatecznie  silne,  nieludzkie  nie  potrafią  zaatakować

słabych  punktów  psychiki  z  taką  precyzją.  Zastanawiając  się  nad  tą  sprzecznością,

wracałem ostrożnie po swoich śladach przez dobre pół kilometra. Na co drugim kroku

mogłem się nadziać na jakąś gałąź, na co trzecim złamać nogę, a na co piątym skręcić

kark. Musiałem być nieźle przerażony.

Micuma  stała  tam,  gdzie  ją  zostawiłem,  spieniona.  Najwyraźniej  spotkało  ją  to

samo co mnie.

Kiedy sięgałem po urządzenie Zeissa, ciągle trzęsły mi się ręce.

- Zobaczymy, skąd to przyszło.

- Tego właśnie się bałam - dorzuciła. - Że będziesz takim wariatem. Szybciej, do

cholery,  nie  chcę,  żeby  to  coś  wróciło  i  użarło  mnie  w  zad!  -  wybuchła,  kiedy  nie

mogłem wyciągnąć lornetki z sakwy.

Jak  na  biobota  klasy  końskiej  była  bardzo  nerwowa,  ale  przy  tym  niezwykle

wydajna i pojętna dzięki sztucznej inteligencji, którą jej wszczepiono. Przyłożyłem do

oczu dzieło mechanika na tyle szalonego, że nie bał się współpracować z demonami, i

już  po  chwili  poczułem  szarpnięcie.  Tym  razem  demon  wgryzł  się  w  mięso  między

kciukiem a palcem wskazującym. Bolało.

Urządzenie  pozwoliło  mi  dostrzec  szarawą  ścieżkę  wijącą  się  kilka  metrów  nad

ziemią  między  pniami  drzew.  Przypominała  kondensacyjny  ślad  myśliwca  -  o  ile

oczywiście dałoby się kluczyć myśliwcem w gęstym lesie.

Schowałem  urządzenie  Zeissa,  zanim  demon  zażyczył  sobie  drugiej  porcji,  i

podążyłem  śladem  ducha.  Tutaj  las  był  młodszy,  pomiędzy  świerkami  rosło  całkiem

sporo  jaworów;  czasami  nawet  błysnął  gdzieś  srebrny,  gładki  pień  buku.  Słyszałem

szelest  liści,  gdy  pełna  wahania  Micuma  szła  za  mną.  Tym  razem  postanowiłem

przewietrzyć  Zabójcę,  Margaret  trzymałem  w  kaburze.  Las  nie  był  zbyt  gęsty,