Krew na impregnowanej powierzchni Kleszczy szybko zaczęła tworzyć pojedyncze
krople.
- Pewnie właśnie tak zrobią - przytaknąłem. - Na ich miejscu sam bym tak
postąpił. Wiesz, gdzie znajdę tego Gasa?
Przytaknęła.
- No to idziemy.
- Gas zawsze ma ochronę - westchnęła.
- To dobrze. Trzeba dbać o swoje bezpieczeństwo - zgodziłem się. - Utnę sobie z
nim krótką pogawędkę.
Micuma już czekała na zewnątrz. Nie dałem rady wskoczyć na siodło, wystarczyło
jednak, że mogłem się o nią wspierać, idąc. Uświadomiłem sobie, że czuję się o wiele
lepiej niż kilka minut temu. Jakby niekulturalny pan Horth oddał mi część sił
życiowych, których już nie potrzebował.
Gas wybrał sobie na kwaterę główną piwiarnię na rogu dwóch ulic, z których
jedna, zasypana śniegiem do wysokości pasa, dumnie nosiła nazwę Węgielnej. Nazwa
drugiej zaginęła razem z tabliczką. Moja przewodniczka nie kwapiła się zbytnio, żeby
wejść do środka, musiałem ją niemal wepchnąć. Trzymała się za mną ze wzrokiem
wbitym w ziemię - ofiara w świecie drapieżników.
Gas siedział w najwęższym kojcu z dwoma facetami chyba dwukrotnie większymi
od niego. Przed nim na stole leżało mnóstwo monet, a nawet banknotów.
Zatrzymałem się i oparłem o ławę, żeby się nie chwiać. Obydwaj ochroniarze
gapili się na mnie tępym wzrokiem, jakby nie potrafili sobie wyobrazić, że ktoś może
przeszkadzać ich szefowi w tak ważnym zajęciu, jakim jest liczenie pieniędzy.
- Muszę porozmawiać z Gasem. Spadajcie.
Może to nie był zbyt serdeczny początek, ale nie musieli od razu sięgać po
rewolwery. Przez cały czas trzymałem Zabójcę schowanego w długim rękawie płaszcza
i byłem na trochę lepszej pozycji niż oni. Oddałem po jednym strzale. Ich nierdzewne
gnaty upadły z hukiem na blat stołu, monety rozsypały się po podłodze. Gas patrzył na
mnie w osłupieniu.
- Nie robię sam, pracuję dla Kohna - uprzedził mnie, jakby to miało rozwiązać
wszystkie problemy.
Nie bał się, wyglądał tylko na zdziwionego. Przypominał szczura wędrownego,
stworzenie zdolne poradzić sobie ze wszystkim, nawet jadem i promieniowaniem
radioaktywnym. Kiwnąłem głową w ramach uznania za gotowość udzielania
informacji, o które nawet nie zdążyłem poprosić.
- Ja w sprawie tej pani. - Spojrzałem na swą przewodniczkę. Przerażona opierała
się o ścianę. - Horth mnie przysłał. Podobno to z panem mam rozmawiać.
Gas spojrzał na mnie zdziwiony, potem na dwa trupy i znowu na mnie, jakby
dopiero teraz zaczął stopniowo uświadamiać sobie, jak wyglądam i kim jestem.
- Pan skasował Hortha i zabił moich dwóch ludzi z powodu jakiejś dziwki? -
wysapał, jakby nie mógł w to uwierzyć.
- Porozmawiamy o niej czy nie?
- Jesteś zupełnie nie w temacie. Nawet jeśli ja ciebie nie załatwię, zrobi to Kohn.
Nie pozwoli, żeby jakiś dupek, nawet taki potwór jak ty, niszczył mu reputację -
powiedział Gas już trochę spokojniej. - To twoja ostatnia szansa. Spieprzaj stąd.
Naprawdę się nie bał, trzeba mu to przyznać.
- Gdzie znajdę Kohna? - zadałem następne pytanie.
- W restauracji „U Singerów”, wydaje dziś córkę za mąż. Zgromadził tam taką
małą armię. Na twoim miejscu przemyślałbym to sobie. - Uśmiechnął się złośliwie.
- Niech mu pan daruje życie. I tak mnie zabiją, a nie chcę, żeby z mojego powodu
zginęło jeszcze więcej ludzi - odezwała się cicho kobieta. - Moje życie nie jest nic
warte. Zrobiłam coś strasznego, zasłużyłam na śmierć.
Gas milczał i nie spuszczał wzroku z rewolweru w mojej dłoni. Osobiście
uważałem, że Zabójca jest zbyt wielki, by zabijać z niego ludzi.
- Jak się nazywasz? - odwróciłem się do swojej przewodniczki.
- Evelyn, ale dziewczyny mówią na mnie Val.
- Każde życie jest coś warte, Evelyn - przypomniałem jej prawdę, o której nazbyt
często się zapomina, i odwróciłem głowę dokładnie w tym momencie, żeby zobaczyć,
jak Gas wyciąga rękę po jeden z rewolwerów leżących na stole. - Chciałem tylko z tobą
pogadać, ale skoro nie możesz sobie dać na wstrzymanie... - Wzruszyłem ramionami i
zrobiłem mu taką dziurę w tułowiu, której nawet najlepszy felczer nie zdołałby
załatać. Zycie Gasa kosztowało mnie jeden nabój do Zabójcy, całkiem drogi. Loża już
nie wyglądała tak przytulnie, przypominała raczej ubojnię, ale... wzruszyłem
ramionami.
Kilku klientów zerkało odważnie w naszą stronę. Albo nic nie słyszeli, albo
strzelaniny w knajpach są w Ostrawie częstą i pospolitą rozrywką. Zgarnąłem
pieniądze ze stołu i odwróciłem się w stronę wyjścia.
Evelyn ciągle opierała się o ścianę, cała się trzęsła.
- Niech pan już nikogo nie zabija ze względu na mnie. Proszę. Zasłużyłam sobie na
to, na wszystko sobie zasłużyłam. Moje życie nie jest nic warte. Naprawdę, proszę.
Niektórzy ludzie odczuwają współczucie, inni nie. Na szczęście zaliczam się do
tych drugich.
- Idziemy. To jak ogniwa w łańcuchu pokarmowym, nie ma sensu kończyć w
połowie.
Znowu czułem się lepiej niż wtedy, kiedy wchodziłem do tej knajpy. Słabość
cielesna była już nieistotnym wspomnieniem. Ruch i odrobina emocji dobrze mi
robiły.
Zaszedłem do hotelu, w którym zatrzymałem się przed wizytą u Waarda, żeby
odebrać Greysona. Właściciel nawet nie mrugnął, podał mi tylko broń, a potem z
zainteresowaniem przyglądał się, jak sprawdzałem mechanizm i ładowałem komory.
W sakwach zostały już tylko dwa granaty, cięższe niż inne. Ich użycie wymagało
specjalnej okazji, a na to się jeszcze nie zanosiło.
- Idę w odwiedziny - pożegnałem się.
- Zatem powodzenia.
Skierowałem się w stronę sieni, popychając przed sobą Evelyn. Najchętniej
zapadłaby się pod ziemię, lecz nie mogłem na to pozwolić. Już choćby dlatego, że z jej
powodu straciłem trzy naboje. Ale też dlatego, że byłem jej dłużny więcej, niż
kiedykolwiek zdołam spłacić.
Micuma niecierpliwie potupywała przed wejściem - termometr wskazywał minus
trzydzieści siedem stopni.
- Mam nadzieję, że nie zamarzniemy - poklepałem Greysona.
Margaret i Zabójcę schowałem pod płaszcz.