- Czy aby na pewno trzeba użyć w tej rozgrywce ołowiu i prochu? - zapytała
Micuma.
Dobrze mnie znała i wiedziała, co zamierzam.
- Nie, proszę pana, niech pan tego nie robi. Zasłużyłam na śmierć. Naprawdę,
zabiłam własne maleństwo, nie chcę dłużej żyć - wyrzuciła z siebie Evelyn, zanim
zdążyłem cokolwiek powiedzieć.
Wizja, której miałem nadzieję już nigdy nie ujrzeć, wróciła.
Palce starające się okręcić zbyt krótką pępowinę wokół szyi noworodka, dźwięk
otwieranego kubła na śmieci i głuche uderzenie pełnego worka o stertę odpadków.
Potem nagle zamiast śmietnika - stół operacyjny, ramię automatu chirurgicznego i
ciało dziecka z obandażowaną klatką piersiową, tym razem już bez ramienia...
Uświadomiłem sobie, że opieram się o Micumę i trzęsę z osłabienia.
- Zrobiłam to, nie chcę już dłużej żyć.
Patrzyłem na Evelyn, zaciśnięte usta tworzyły na jej twarzy cieniutką linię. Oko
chaotycznie próbowało nastawić ostrość, rozedrgane Kleszcze gotowe były w każdej
chwili wydostać się na zewnątrz. Rękę schowałem za plecy, żeby mnie czymś nie
zaskoczyła.
- Chce mnie pan zabić, widać to po panu - powiedziała prawie z entuzjazmem
Evelyn. - Zasługuję na to bardziej niż inni. Moje życie nie jest nic warte.
- Evelyn! - powiedziałem cicho i sprawdziłem, czy nie trzymam przypadkiem
jakiejś broni. Dopiero potem położyłem jej dłoń na ramieniu. - Nie mam prawa
nikogo oceniać, ciebie też nie. A każde życie jest coś warte.
- Nikomu tego nie powiedziałam, nigdy. Tylko panu. Staram się odkupić swoją
winę każdego dnia, ale... - Pokręciła głową z rezygnacją.
Byłem ostatnią osobą, która miałaby prawo kogokolwiek sądzić.
- Przebaczam ci - powiedziałem jak najłagodniej, starając się wyglądać niczym
nowo narodzony człowiek.
Skłamałem, a ona mi uwierzyła.
Obok nas przeszła para opatulona kożuchami i rzuciła nam zdziwione spojrzenie.
I to zniweczyło ulotny czar chwili.
- A teraz idziemy do Kohna - wróciłem do konkretów.
- Ale pan już przecież nie będzie... ze względu na mnie - zaprotestowała. - Po tym,
co panu powiedziałam...
- A kto ci powiedział, że to ze względu na ciebie? Robię to sam dla siebie. W
ramach pokuty - rzuciłem ostro i ruszyłem przed siebie.
Zmarzłem, Evelyn musiała być bliska wychłodzenia, maszerowaliśmy zatem
szybkim i energicznym krokiem.
Restauracja „U Singera” nie została udekorowana. Jedynie mozaika plastikowych
elementów izolacji zdobiła ściany. Okna osadzono w nich głęboko, musiały mieć
jakieś pół metra grubości. Z pewnością w skutej lodem Ostrawie były o wiele bardziej
praktyczne niż artystyczne reliefy. Przed wejściem stało dwóch strażników.
Zauważyłem, że od tyłu wjeżdża na podwórko wóz, prawdopodobnie z zapasem
delikatesów dla weselników. Postanowiłem zostawić główne wejście dla zaproszonych
gości.
Przemknąć się było stosunkowo łatwo, wystarczyło spojrzeć niezbyt przyjaźnie na
woźnicę i jego pomocnika. Doszli do całkiem słusznego wniosku, że nie mają
kwalifikacji do wdawania się w dyskusję z takimi typami jak ja.
Z sali dobiegał zgiełk. Przemykając przez kuchnię, nie zauważyłem żadnych
ochroniarzy, tylko obsługę. Patrzyli na mnie zdziwieni, lecz o nic nie pytali. Z
pewnością uznali mnie za kogoś z ochrony, a Evelyn z personelu pomocniczego. Pan
Kohn nie przywiązywał zbyt wielkiej wagi do środków bezpieczeństwa. A może
wszystko kontrolował - tylko nie wziął pod uwagę przyjezdnych, którzy nie mieli
pojęcia o jego pewności siebie.
- Jak to wygląda w środku? - zapytałem wycieńczonego kelnera, który wypadł z
pustego na razie salonu z pięknie przystrojonym stołem biesiadnym.
- Kończy się część oficjalna, panie idą się przebrać - zdradził, nawet nie
zwalniając.
W pomieszczeniu obok umilkła muzyka. Stanąłem przy drzwiach, które się
otworzyły. Przeszła przez nie gromada kobiet i dziewcząt z panną młodą na czele.
Evelyn niemal utonęła w zalewie koronek i efektownych kreacji. Uprzejmie
przytrzymałem drzwi.
- Będzie lepiej, jeśli wejdziesz do środka chwilę po mnie - powiedziałem Evelyn,
kiedy zostaliśmy na korytarzu przez chwilę sami.
Wszedłem do sali weselnej i z suto zastawionego stołu pożyczyłem sobie dwie
tace. Wyszukane specjały ukryte pod srebrnymi pokrywami zastąpiłem Margaret i
Greysonem, Zabójcy musiała wystarczyć mniej wytworna kryjówka pod płaszczem.
Już miałem wejść do salonu, gdzie zostali wszyscy mężczyźni, gdy zjawił się kelner z
tacą pełną kieliszków z koniakiem.
Zatrzymałem go, wziąłem jeden i jednym haustem wlałem w siebie trunek. Był
naprawdę dobry.
- Może trafi się coś jeszcze lepszego, jeśli chwilę pan tu zaczeka - poradziłem
kelnerowi i ruszyłem w stronę drzwi, z tacą w każdej dłoni. Mężczyzna odprowadził
mnie zdziwionym wzrokiem, ale posłuchał.
W powietrzu wciąż unosiły się wspomnienia niedawno skończonego tańca,
perfum i zapachu jeszcze niespoconych ciał. Nikt nawet na mnie nie spojrzał, wszyscy
byli przyzwyczajeni do krzątającej się dyskretnie, wszechobecnej obsługi. Moje
akcesoria stanowiły doskonały kamuflaż.
Skierowałem kroki w stronę grupki starszych mężczyzn skupionej wokół łysego
faceta z dystyngowanym brzuszkiem. Zanim do nich dotarłem, otworzyły się drzwi i
do sali wpadł człowiek w długim płaszczu i wysokich butach. Podbiegł do mężczyzny,
którego uznałem za Kohna, i coś mu krótko zrelacjonował. Nie musiałem ich słyszeć,
domyśliłem się, o co chodzi. Doszedłem do najbliższego stołu i położyłem na nim obie
tace.
- Panowie, mamy na naszym terytorium wroga - Kohn uciął krótko swobodną
dyskusję. - Prawdopodobnie spróbuje dostać się również tutaj. Nie wiemy, kto to, ale
już zastosowałem odpowiednie środki. Patrole wokół restauracji zostaną wzmocnione.
Nie pozwolimy jednak, żeby coś nam zepsuło ten uroczysty dzień. Będziemy spokojnie
świętować, a jutro powieszę tego łajdaka na jego własnych flakach. I zrobię to