Выбрать главу

osobiście. Jak śmiał tak obrazić moją rodzinę!

Ten rozemocjonowany potok słów został nagrodzony pełnymi szczerego podziwu

spojrzeniami. Ja tymczasem zdążyłem znaleźć odpowiednią pozycję do mających się

za chwilę rozpocząć pertraktacji.

- Nie dałoby rady załatwić tego już dzisiaj? - zaproponowałem.

Wszyscy się odwrócili i jak jeden mąż odruchowo sięgnęli pod płaszcze.

-  Dość!  -  powstrzymał  ich  starszy  mężczyzna.  -  Zostawcie  go.  Niech  powie,  o  co

mu właściwie chodzi. Możemy go przecież zabić w każdej chwili.

Pan  Kohn  natychmiast  pojął,  że  to  właśnie  mnie  przed  chwilą  obiecał  osobiście

poświęcić uwagę. Do jego gości docierało to jakoś wolniej.

-  Chodzi  o  kobietę  imieniem  Evelyn  -  wyjaśniałem.  -  Pracowała  dla  niejakiego

Hortha.  Zabiłem  go,  ponieważ  zbyt  natarczywie  wymachiwał  nożem.  Potem

próbowałem  porozmawiać  z  panem  Gasem,  ale  jego  obstawa  okazała  się  dziwnie

nerwowa  i  spotkanie  skończyło  się  niezbyt  szczęśliwie.  W  związku  z  tym

postanowiłem zwrócić się bezpośrednio do pana. Nic osobistego, zwykły biznes.

Kohn najpierw zrobił się czerwony, potem siny, widziałem, jak pulsują mu żyły na

szyi.

- Oczywiście spokojnie i z umiarem, jak wymaga tego dzisiejsza uroczystość, tak

szczególna dla pańskiej rodziny - dokończyłem.

Micuma zawsze twierdziła, że nie umiem rozmawiać z ludźmi. Dzisiaj z pewnością

byłaby zaskoczona.

- Odważyłeś się przeszkodzić mnie i moim gościom w taki dzień z powodu jakiejś

dziwki?! - wybuchł Kohn.

Gas  ujął  to  podobnie.  Może  powinienem  był  najpierw  złożyć  pannie  młodej

najlepsze  życzenia?  Może  wtedy  rozmowa  przebiegłaby  w  spokojniejszej  i

sympatyczniejszej atmosferze?

- Kurwa, zabić go!

Podobnie  jak  w  piwiarni,  to  nie  było  starcie  fair.  Greysona  i  Margaret  miałem

bezpośrednio przed sobą na stole, ukryte pod pięknymi pokrywkami.

Przewróciłem  stół  kopniakiem,  pociągając  na  przemian  za  jeden  i  drugi  spust.

Najszybciej  zareagował  pan  młody  i  jeden  mężczyzna  po  lewej.  Pocisk  z  Margaret

eksplodował,  mocno  przetrzebiając  tłum,  strzał  z  Greysona  rzucił  pozostałych  na

ziemię. Utrzymałem się na nogach i strzelałem dalej. Wokół ze świstem przelatywały

pociski  i  odłamki,  powietrze  wypełniło  się  ceglanym  miałem,  kawałkami  tynku,

drzazgami  z  kasetonów  i  mebli,  kawałkami  szkła.  Margaret  i  Greyson  ryknęły

jednocześnie. Byłem jak okręt wojenny otoczony stateczkami, odpierałem napierającą

ze wszystkich stron zagładę. Dopiero gdy przypuścili atak po raz piąty, ukryłem się za

stołem  i  wystrzeliłem  kolejne  dwa  granaty  w  kierunku  wejść,  studząc  nieco  bojowy

zapał  nadciągających  posiłków.  Magia  dodała  ładunkom  pikanterii.  Wybuchy

wstrząsnęły  budynkiem.  W  ostatniej  chwili  rzuciłem  się  w  prawo,  uciekając  przed

diabelskim  czarem,  który  zostawił  w  podłodze  krater  głęboki  na  dobre  trzy  metry.  -

Tam jest!

Ruszyłem  prosto  w  krzyżowy  ogień  przeciwników.  Czwarty  wystrzał  z  Margaret

urwał  głowę  wysokiemu  blondynowi,  który  wcześniej  postrzelił  mnie  w  udo.

Skierowali  na  mnie  magiczny,  termalny  atak.  Czułem  gorąco  nawet  we  włosach,  na

szczęście  talizmany  rozproszyły  niemal  cały  czar.  Mieli  naprawdę  dobrego

czarodzieja. Nie wątpiłem, że mnie pokona, to była tylko kwestia czasu. Strzeliłem w

sufit,  zamieniając  ogromny  żyrandol  w  broń  masowego  rażenia.  Runął  prosto  na

walczących.  Zdążyłem  skulić  się  na  dnie  krateru.  Działanie  magii  ustało,  widać

żyrandol  trafił  też  czarodzieja.  Odłożyłem  pustego  Greysona  i  załadowałem  do

Margaret ostatnie cztery naboje.

Ku  mojemu  zdziwieniu  nadal  strzelali,  a  przecież  amunicja,  której  używałem,

powinna  być  nieco  bardziej  skuteczna.  Prawdopodobnie  większość  gangsterów

chroniły  jakieś  czary.  Dwaj  przeciwnicy  pojawili  się  jednocześnie  u  wylotu  krateru.

Strzeliłem,  jednemu  urwało  rękę  i  nogę,  drugi  zesztywniał,  a  jego  broń  zaterkotała.

Poczułem  trafienie  w  brzuch,  straciłem  ucho.  Schowałem  Margaret  i  chwyciłem

pistolet,  którym  obdarował  mnie  świeżo  upieczony  inwalida.  Skoczyłem,  jeszcze  w

locie strzeliłem do tego odpornego łajdaka. W końcu się poddał. Poślizgnąłem się na

krwi  i  spojrzałem  prosto  w  lufę  pistoletu  samego  pana  Kohna.  Leżał  pośród  ciał

swoich ludzi. Nie dało się już poznać, czy jest siny, czy też nie. Trzymał broń kurczowo

w obu dłoniach.

-  Zabiję  cię,  skurwielu  -  wysyczał.  Czułem  impuls,  który  popłynął  z  jego  mózgu

przez  mięśnie  ręki  aż  do  palca,  każąc  pociągnąć  za  spust.  Nie  mogłem  nic  zrobić,

jednak niezbyt mi to przeszkadzało. Zagrałem z losem va banque. Zamek szczęknął,

dostałem w czoło lufą.

- Pusty magazynek.

Kohn  rzucił  się  z  podziwu  godną  zwinnością  po  kolejny  pistolet.  Sięgnąłem  po

Zabójcę, który w tym zamieszaniu w ogóle nie miał okazji dojść do głosu, to nie było

fair.  Facet  z  rozprutym  brzuchem  leżący  obok  mnie  wyrecytował  jakiś  wierszyk,  a

potem  się  zaśmiał.  Oszalał  z  cierpienia.  Tak  to  bywa  przy  ciężkich  obrażeniach,  gdy

przybycie śmierci powstrzymuje już tylko magia. Kohn próbował do mnie strzelić, ale

znowu bez powodzenia.

- Za mało amunicji. To musi być przykre - stwierdziłem.

Obserwował mnie, w jego oczach nienawiść mieszała się z niezrozumieniem. Nie

wiedząc jak i dlaczego, z drapieżnika przeistoczył się w ofiarę.

Na „jak” odpowiedź była prosta, na „dlaczego” tak skomplikowana, że sam jej nie

pojmowałem.

-  Tak  się  zastanawiam,  czy  już  się  wstrzeliłem  na  sam  szczyt  łańcucha

pokarmowego. I czy Evelyn będzie miała spokój - dodałem, obserwując Kohna.

Zabójcę  trzymałem  w  opuszczonej  ręce,  Kleszcze  z  niesmakiem  skrzypiały  w

rękawicy. Nie skosztowały krwi, informowały mnie o swoim niezadowoleniu.

- Nie wstrzelił się pan, ale sądzę, że mogłabym udzielić zadowalającej odpowiedzi

na pańskie drugie pytanie - od strony wejścia odezwał się głos.

W  dziurze  powstałej  po  wybuchu  granatu  z  Greysona  stała  wysoka  kobieta  w

płaszczu  spiętym  na  piersiach  matową  sprzączką.  Długie  czarne  włosy