przytrzymywane srebrną opaską spadały jej swobodnie na ramiona i plecy. Sprawiała
wrażenie surowej i oschłej. Życzliwości było w niej chyba tyle, ile w szlifowanym
diamencie.
- Więc jak, panie Kohn?
Nawet na niego nie patrzyłem. Zabójca śledził każdy jego ruch, kiedy Kohn szukał
nabitej broni.
- Zabiję cię! - wycharczał.
Dopiero teraz zauważyłem, że kamizelka starego gangstera jest cała
podziurawiona, prawdopodobnie odłamkami. Wszystkie trafiły w płuca. To
potwierdziło moje przypuszczenia - chroniły ich doskonałe czary.
- Niech pan tego nie robi, panie Kohn - ostrzegła go kobieta, nie ruszając się ani
na krok.
Wiedziałem, że nie posłucha. Zabójca huknął, Kohn zesztywniał, pochylił się, by
spojrzeć na ranę. W jamie brzusznej nie zostało praktycznie nic, ale czary nadal
utrzymywały gangstera przy życiu. Usiłował chwycić mały automat, który gdzieś
znalazł.
- To już nie będzie potrzebne - kobieta próbowała mnie powstrzymać.
Może miała rację, ale to nie ja zacząłem. Drugi pocisk urwał Kohnowi głowę. Na
to już żadne czary nie pomogą.
- Evelyn? - zawołałem cicho.
Po wszystkich wybuchach i strzelaninie nie słyszałem własnego głosu, Evelyn na
szczęście tak. Obca kobieta odsunęła się, by ją przepuścić. W porównaniu z nią moja
wybawicielka wydawała się dziwnie mała i drobna.
Evelyn. Czy aby na pewno jej pomogłem? Z przerażeniem rozglądała się wokoło,
w jej oczach migotała groźba obłędu. Restauracja wyglądała teraz jak marna rzeźnia,
której pracownicy schlali się i nie dokończyli zaczętej pracy. Niektórzy ranni mieli
drgawki, inni starali się wepchnąć wnętrzności z powrotem i zamknąć rany, jednak
większość już oszalała z bólu.
Nie powinna była się rozglądać, nie każdy potrafi znieść taki widok. Zgięła się
wpół i zaczęła wymiotować. Cierpienie fizyczne złagodziło psychiczne, znałem to.
Poczekałem, aż Evelyn trochę się uspokoi. Czułem się o wiele gorzej, niż powinienem
po kilku postrzałach ze zwykłej broni. A może wcale nie była taka zwykła, może
używali również magicznej amunicji? Zresztą nieważne. Ja przeżyłem - oni nie.
Mój wzrok starł się ze wzrokiem nieznajomej. Nie ustąpiła, studiowała mnie jak
interesujący eksponat w muzeum, do którego zwykli śmiertelnicy nie mają wstępu.
- Mówił pan, że każde życie jest bezcenne - powiedziała Evelyn trzęsącym się
głosem.
Chwilę trwało, zanim dotarło do mnie, co właściwie chce przez to powiedzieć.
- Tak - przytaknąłem. - Ale oni wszyscy - wskazałem lufą Zabójcy ludzi wokół
siebie - umarli, żebyś ty mogła żyć. Tyle jest warte dla mnie twoje życie.
- Nawet po tym, co panu powiedziałam?
Zadrżałem, zmusiłem się, żeby spojrzeć jej w oczy. Zobaczyłem w nich ból i
cierpienie, tak bardzo mi bliskie.
- Tak, nawet po tym.
Nie kłamałem.
- Pani? - Odwróciłem się do nieznajomej. - Powiedziała pani, że nasz problem jest
rozwiązany.
- Owszem - potwierdziła.
- A kim pani jest, że mówi to pani z takim przekonaniem?
- Jednym z władców Ostrawy. Czy raczej jednym z władców tutejszych podziemi,
mówiąc dokładniej.
Wzruszyłem ramionami. Władca to władca. Zmęczenie stopniowo ustępowało, ale
myślenie nadal nie wychodziło mi najlepiej.
- Kohn był pani człowiekiem?
- Kohn był niewiele znaczącym, lecz samodzielnym graczem. Teraz przejmę po
nim terytorium. A w stosunku do pani Evelyn - ruchem głowy wskazała drobną
kobietę - nie mam oczywiście żadnych roszczeń i oczekiwań. Może gdyby zdecydowała
się oddać swój talent organizacyjny na moje usługi... Ale to oczywiście zależy tylko od
niej.
- W takim razie na tym kończy się moja rola - uciąłem rozmowę i skierowałem się
w stronę wyjścia. - Muszę się wyspać i najeść.
- Dla pana również mam pewną ofertę.
- Cieszę się, ale nie teraz. Najpierw sen i jedzenie. - Machnąłem ręką.
Miałem nadzieję, że Micuma ciągle czeka na zewnątrz, że nikt jej nie ukradł. Bez
jej pomocy ciężko by mi było dowlec się do hotelu.
Ledwie ruszyliśmy w drogę powrotną, uświadomiłem sobie, że zostawiłem w
restauracji puste magazynki do Zabójcy i Margaret. Wszystkich z pewnością bym nie
odnalazł, ale im więcej, tym lepiej. Musiałem jeszcze poszukać mechanika, który
zrobiłby nowe.
Brodzenie po kostki w krwi, przewracanie poharatanych ciał i zbieranie
wystrzelanych łusek to chyba najgorsze, co mi się tego dnia przytrafiło. Do pokoju
dotarłem na wpół przytomny.
* * *
Siedziałem w podziemnej bibliotece, przeglądając pożółkłe gazety i roczniki miejskie.
Wciąż była ogólnodostępna, pewnie dlatego, że jeszcze nikt nie wpadł na pomysł, jak
zarobić na starych, setki razy przeszukiwanych archiwaliach. Wstęp kosztował ćwierć
korony, co powstrzymywało żebraków przed przychodzeniem tu, żeby się ogrzać, choć
nie było tu jakoś szczególnie ciepło. Niektórzy z wysuszonych staruszków
przepisujących i spisujących bóg wie jakie mądrości palili pod kałamarzami świeczki,
żeby tusz nie zamarzł; szczęśliwi posiadacze piór ze specjalnym wkładem nie mieli
takich problemów. Termometr, przedmiot najczęściej zdobiący ulice Ostrawy,
wskazywał w tym wielce przyjaznym miejscu minus trzy stopnie. Luksus.
Otworzyłem kolejny zesztywniały ze starości tom. Ilustracje już dawno wyblakły,
litery w niektórych miejscach również, ale większość artykułów ciągle dało się
przeczytać.
„Raymond Curtis doprowadził do uchwalenia kodeksu czarodziejów”, głosił
grubymi literami nagłówek. Autor opisywał w artykule sukces prominentnego
polityka, czarodzieja i wojownika w walce przeciwko bezprawiu.
Nadal wiedziałem zaskakująco mało o mężczyźnie, który ocalił ludzkość i którym
kiedyś byłem. Podobno jego zdolności władania nadprzyrodzonymi mocami nie miały
granic, a mimo to wielu wątpiło, czy w ogóle jest czarodziejem; chociaż nie należał do
żadnej mocarstwowej kliki, zyskał wielkie wpływy i stworzył własną religię. Jednak
ani potęga, którą dysponował, ani bliskie deifikacji uwielbienie, jakim darzyli go
ludzie, nigdy nie zepsuły Curtisa. Bardziej przydatnych informacji znalazłem niewiele,
prawie wcale. Same poszlaki, szczątki porozrzucane po kolumnach brukowców,