Выбрать главу

w stronę źródła dźwięku. Stary mężczyzna padł w konwulsjach na blat stołu, walczył o

oddech. Walczył i przegrał. Wykaszlał strzępy wnętrzności, plując krwią na arkusz, na

którym  coś  zapisywał.  W  jego  oczach  pojawiła  się  rozpacz.  Oko  nagle  przeszło  na

zbliżenie  i  tryb  rentgenowski,  pokazując  mi  płuca  umierającego  -  rozpłatane

tuberkulozą,  całe  w  czarne  plamy,  jakby  ostatni  bezpiecznik  rozpadającej  się  tkanki

ukrywał guz. Potem nagle charkot ucichł, na twarzy nieszczęśnika pojawił się dziwny

spokój, niemal błogość. Osunął się na podłogę jak kukiełka, której odcięto sznurki.

Odwróciłem  się  z  powrotem  do  swojej  rozmówczyni.  W  zamyśleniu  patrzyła  na

ciało.

-  Czasami  koniec  jest  niespodziewanie  miłosierny  -  zauważyła.  Ludzie  z

najbliższych stolików z wahaniem podchodzili do zmarłego.

Najszybsi  i  najodważniejsi,  którzy  nie  bali  się  zarazić,  już  przeszukiwali  mu

kieszenie. Zgodziłem się z nią, starzec miał nieprawdopodobne szczęście, że umarł tak

szybko  i  łatwo  -  zwłaszcza  jeśli  wziąć  pod  uwagę,  jaką  niespodziankę  szykowało  mu

jego własne ciało.

- Co pani proponuje? - wróciłem do poprzedniego tematu.

- Pieniądze?

- Dobrze, ale nie tylko - zgodziłem się. - Chcę też informacji.

- Dlaczego nie, mam dobre źródła. Dowiem się wszystkiego, czego sama nie będę

wiedziała.

- Gdzie znajdę pana Martowskiego?

- Tego akurat nie wiem. - Uśmiechnęła się.

To był taki cichy uśmiech, o ile uśmiechy mogą być ciche. Bardzo wiele się w nim

kryło.

-  Nikt  nie  może  mnie  łączyć  z  pańskim  śledztwem.  Raz  na  jakiś  czas  odszukam

pana, żeby zapytać o postępy.

- Jak mogę się z panią skontaktować, jeśli okaże się to niezbędne?

- Niech pan zostawi informację tam, w kartotece pod literą K - zaproponowała. -

Pieniądze na wydatki. - Położyła na stole plik banknotów i odeszła bez pożegnania.

Przez  chwilę  obserwowałem  paczuszkę  i  zastanawiałem  się,  co  to  ma  być.  Moja

nowa pracodawczyni dysponowała niespotykanymi zdolnościami, wyjątkową pozycją.

Wydawało  mi  się,  że  widzę  tylko  wierzchołek  góry  lodowej.  Gruby  skryba  patrzył

łakomie na plik pieniędzy leżący przede mną. Schowałem je do kieszeni i ruszyłem do

wyjścia.  Kleszcze  miały  ochotę  uszczknąć  nieco  chciwego  skryby,  gdy  koło  niego

przechodziłem,  ale  byłem  na  to  przygotowany.  Teraz  nie  mogłem  zostawiać  za  sobą

rannych bez rąk. Ani martwych bez głów.

* * *

Micuma  czekała  na  mnie  w  hali  wejściowej.  Usiłowała  odgonić  natrętnego  konia

uwiązanego  na  zbyt  długim  powrozie.  Zobaczyłem  uciekającego  głównym  wejściem

chłopaka  z  kawałkiem  łajna,  który  udało  mu  się  ukraść.  Na  ziemi  nic  nie  zostało.

Paliwo.

- Wielbiciel?

- Wałach. Też na W - odcięła się i z wyraźną ulgą podążyła za mną.

Przytrzymałem  drzwi,  żeby  spokojnie  wydostała  się  na  zewnątrz.  Zerknąłem  na

termometr. Minus trzydzieści dziewięć.

-  Jedziemy  poszukać  jakiegoś  porządnego  zakwaterowania  -  zarządziłem  i

ruszyłem  w  przypadkowym  kierunku.  -  Musimy  zatrzeć  za  sobą  wszystkie  ślady,  w

razie gdyby coś dotarło do Waarda.

- Wspaniale. Tylko nie chcę tam żadnego konia - dodała.

Wiedziałem, że już nie będzie mówić. Zimne powietrze sprawiało, że nanoroboty

syntetyzujące  jej  głos  działały  opornie.  Streściłem  jej  rozmowę  w  bibliotece.  Nie

zwracałem  uwagi  na  ludzi,  którzy  od  czasu  do  czasu  z  zaciekawieniem  na  nas

spoglądali. Tłumaczę swojej klaczy co i jak. Bywają gorsze dziwactwa.

Potem  wróciłem  myślami  do  Waarda.  Dlaczego  kazał  mnie  zabić?  Kim  byli  jego

pachołkowie?  Te  wspomnienia  mnie  drażniły,  miałem  wrażenie,  że  w  każdej  chwili

mogę się rozlecieć się na kawałki - zbyt dobrze pamiętałem, jakie to uczucie. Przyjdzie

czas,  kiedy  obejrzę  sznyty,  ale  jeszcze  nie  teraz.  Z  ulgą  wróciłem  do  rozmyślań  o

nowym zadaniu.

* * *

Dwa  dni  odpoczywałem,  kompletowałem  ekwipunek,  czyściłem  broń  i  uzupełniałem

amunicję, a w lepszych i gorszych knajpach wypytywałem o Martowskiego.

Zaczytywałem  się  również  w  „Ostrawskim  Stalowniku”,  największej  i

prawdopodobnie najpoważniejszej z tutejszych gazet. Znalazłem w niej informację o

śmierci Vika Wachtmana. Dwa dni później w reportażu zamieszczono sprostowanie -

przedsiębiorca  został  jedynie  poważnie  postrzelony  przez  swoją  konkurencję,  ale  że

uratowano  mu  życie  w  największym,  a  dzięki  mecenasom  -  również  samemu

Wachtmanowi  -  także  najnowocześniej  wyposażonym  szpitalu  akademickim  w

Porubie.  Spojrzałem  na  mapę.  Od  miejsca,  w  którym  Martowski  strzelał  do

Wachtmana,  do  szpitala  był  kawał  drogi.  Może  nie  mieli  innego  wyjścia?  A  może

bliższe szpitale stały na gorszym poziomie?

Dowiedziałem  się  przy  okazji,  że  Wilhelm  Waard  faktycznie  należy  do

najbogatszych  ostrawian,  a  sądząc  po  liczbie  artykułów,  w  których  o  nim

wspominano,  również  do  najbardziej  poważanych.  To  jednak  nie  tłumaczyło

okoliczności  naszego  spotkania.  Po  dwóch  kolejnych  dniach  byłem  już  w  stanie

myśleć o Waardzie i jego poplecznikach. Miałem wielkie szczęście, że przeżyłem  - ci

dwaj  byli  zbyt  dobrymi  wojownikami,  a  rozkaz  ich  pana  nie  pozostawiał  żadnych

wątpliwości...

* * *

Micumie  udało  się  podłączyć  bezprzewodowo  do  jakiegoś  wysłużonego,  lekko

ospałego komputera. Teraz stopniowo pobierała z niego strzępy informacji. Ponieważ

było  to  zajęcie  stosunkowo  czasochłonne,  najchętniej  zakwaterowałbym  ją  w  swoim

pokoju,  ale,  niestety, nie  mogłem,  musiałem  więc  za  każdym  razem  lecieć  do  stajni,

żeby z nią porozmawiać. Pomimo ogrzewania woda w żłobie zamarzła. Temperatura

na  zewnątrz  wynosiła  minus  czterdzieści  i  nawet  dla  ostrawian  mróz  był  trudny  do

zniesienia. Przynajmniej tak wywnioskowałem z rozmów zasłyszanych na ulicy.

- Znalazłam coś ciekawego - rzekła, kiedy po nią przyszedłem. Chciałem pojechać

na  kolację.  -  Przed  dwoma  laty  skradziono  przesyłkę  zawierającą  sporą  ilość  pełnej

krwi.  Doskonale  przeprowadzony  napad,  sprawcy  nie  stracili  panowania  nad  sobą  i