po wymianie ognia uciekli, mimo że strażnicy każdego z nich przynajmniej raz
postrzelili.
- Upiory. - Pokiwałem głową. - Może nadal są tutaj i żyją w ukryciu, a może już
dawno dały nogi za pas.
- Upiory między ludźmi? W ukryciu? Respektujące ludzkie prawa? Jakoś nie
potrafię sobie tego wyobrazić.
Dosypałem jej owsa, położyłem na nim dwa smażone kotlety wieprzowe, całość
ozdobiłem tabletką enzymatyczną i na koniec rozbiłem lodową skorupę w korycie.
- Od kiedy specjalizujesz się w psychologii upiorów? Jesteś koniem.
- Jestem biobotem, cały czas się uczę - odpowiedziała oburzona.
Niedługo będzie mądrzejsza ode mnie. Zresztą to żaden wyczyn. Gorzej, jeśli
trzeba będzie z nią pójść między ludzi.
- Upiory to jedyni z niewielu mieszkańców obcych sfer, którzy potrafią się na
dłuższą metę przystosować do warunków życia w ludzkiej społeczności, a nawet
włączyć się do niej - wyjaśniłem jej, choć sam nie miałem pojęcia, skąd to wiem.
Obdarzyła mnie podejrzliwym spojrzeniem, ale nic nie odpowiedziała.
Poczekałem w milczeniu, aż się naje, osiodłałem ją i ruszyliśmy. Miałem na oku
pewien lokal, którego właścicielem był Wachtman, a to oznaczało wędrówkę na
peryferia.
Ostrawa była wielka. Dawno temu, gdy ją budowano, nie oszczędzano miejsca.
Szerokie ulice, trakty, domy na rozległych parcelach. Kiedyś może były tu parki, teraz
składowiska lodu i śniegu. Pośrodku mroźnej pustyni, niczym rzeźba z połamanych
szkieletów, sterczały martwe drzewa, pilnowane przez opatulonych grubymi
kożuchami policjantów, żeby mieszkańcy nie porąbali ich na opał. Daremny trud. Już
się nie odrodzą, nawet jeśli po dziesięcioleciach nieobecności jakimś cudem powróci
wiosna. Dalej szerokie aleje zmieniały się w wąskie, nierówne chodniczki, wydeptane
przez pojedynczych przechodniów i maszerujące brygady robotnicze. Człowiek i koń
ledwo mogli się tu minąć.
Z moich obserwacji wynikało, że w Ostrawie nie mieszkała nawet jedna piąta
rdzennej ludności, zaś większość chowała się w nowo wyrytych podziemiach, a nie w
opuszczonych ruinach kamienic, o które nieustannie uderzały pędzone silnym
wiatrem kryształki lodu. Micuma ciągle milczała. Chociaż tyle dobrego.
Po półgodzinnym marszu przez odkryte place dostaliśmy się do węższych i
częściowo zadaszonych ulic. Według mapy, której chciałem się nauczyć na pamięć,
właśnie przeszliśmy przez dzielnicę Svinov; gdzieś przed nami znajdowało się
terytorium Wachtmana. Nie miałem pojęcia, kto rządził w Svinovie, może moja
pracodawczyni.
Kolejny niezadaszony odcinek drogi. Z ogromnym trudem brnęliśmy przez zaspy
w stronę sklepionego dachu nad rzędami bloków. Domy w okolicy już dawno umarły i
zamieniły się w rozsypujące ruiny. Spieszący się gdzieś facet z plecakiem bez słowa
zszedł nam z drogi, żebyśmy mogli przejechać. Twarz miał ukrytą pod maską
termiczną. Wyglądała jak zwykłe urządzenie bez magicznego wspomagania.
Minęliśmy się - dwaj mężczyźni walczący z mrozem.
- Nie zapłaciłeś - usłyszałem nagle.
W zacienionym przejściu stało trzech mężczyzn. Wystarczyło przelotne spojrzenie
i już byłem zorientowany w sytuacji. Wierzyciele dorwali swojego dłużnika. Jeden z
katów trzymał w ręce nóż - bardzo specyficzny człowiek, Oko przedstawiało go jako
płonący ogień. Niczego więcej nie zdążyłem zobaczyć, Micuma cały czas utrzymywała
tempo. Mężczyźni zniknęli mi z oczu.
* * *
„Restauracja Oriona”, jak dumnie głosił na wpół pogrzebany w śniegu neonowy napis,
była niskim barakiem ze stosunkowo dużymi oknami. Szerokie ramy dawały do
zrozumienia, że właściciel dba o termoizolację, a oknami się niemal szczyci. Dach był
stromy, bez żadnych zdobień, położony z myślą o jak najszybszym pozbywaniu się
lodu jak najmniejszym nakładem pracy. Stajnię oznakowano zwykłą czarną tablicą z
białym napisem. Kawałek dalej stał śnieżny skuter bez obudowy, z potężną rurą
wydechową, a więc z silnikiem napędzanym coraz droższym paliwem z zamierzchłych
epok. Pilnowaniem zacnej maszyny nikt się zbytnio nie przejmował. Może tutaj żyli
sami uczciwi ludzie. Może, ale raczej w to wątpiłem.
- Proszę pana, życzy pan sobie odprowadzić konia do stajni?
Z czarnego przejścia do podziemnej stajni wyłonił się chłopak w wełnianym golfie
i wysokich butach lamowanych kożuchem. Na rękach miał rękawiczki bez palców.
Starał się nie okazywać zniecierpliwienia, ale mróz niemal natychmiast go osaczył.
- Jeśli zechce z tobą pójść - zgodziłem się i dałem mu półkoronówkę.
Micuma popatrzyła na mnie, zarżała pogardliwie i bez poganiania ruszyła po
skośnej rampie do stajni.
- Zajmij się nią dobrze.
Zerknął na monetę w ręce i błysnął zębami w uśmiechu.
- Za tyle zajmę się nią jak własną siostrą! - obiecał i pobiegł za Micumą.
Ostrawiaki - po prostu równe chłopaki.
* * *
Wszedłem do wiatrołapu, gdzie mogłem otrzepać się ze śniegu i powiesić najcieplejsze
okrycie. Kolejnych drzwi pilnował portier. Przypominał eksboksera wagi ciężkiej.
- Nie lubimy tu pozszywańców.
Nawet nie drgnął.
Powiesiłem kurtkę obok innych. Tradycyjne kożuchy wygrywały dwa do jednego z
odzieżą z hipernowoczesnych materiałów, których technologia produkcji została już
dawno zapomniana.
Zwróciłem uwagę na ręce portiera - stalowe protezy od łokcia w dół, potężne
ramiona nieproporcjonalne do masywnej sylwetki, tak charakterystycznej dla
modyfikacji, które zapewniały dodatkowy zasięg ruchów.
- Ludzie zwykle za nami nie przepadają - zgodziłem się, Oko przeszło na zbliżenie.
- Kiedyś to wszystko mi we łbie zamarznie.
Poruszył palcami, jakby dobrze wiedział, o czym mówię, i otworzył drzwi do sali.
Czułem jego przenikliwy, badawczy wzrok. Czekałem, kiedy jego pancerna pięść
przetrąci mi kark.
* * *
To nie była knajpa, motel ani karczma, lecz niemal prawdziwa luksusowa restauracja.
Personel w liberii, kudłate dywany, ciche, dyskretne rozmowy i subtelna muzyka
płynąca z fortepianu ukrytego w gąszczu sztucznych kwiatów. Kiedyś, dawno temu,
chyba w poprzednim życiu, bardzo lubiłem chodzić do podobnych miejsc - o ile