Выбрать главу

informacje o zamachu na Vika Wachtmana, statusie społecznym pana Waarda i życiu

w Ostrawie.

Wachtman  został  zaatakowany  przed  teatrem,  kiedy  szedł  na  premierę  sztuki

Mysz  w  kościele.   Według  „Ostrawskiego  Stalownika”  należał  do  wielkich

zwolenników i mecenasów miejscowego świata kultury; według bardziej bulwarowych

tytułów miał w miejscowym chórze kilka kochanek, z primadonna Elizabeth Wracov

na czele. Gangster z artystycznymi upodobaniami albo seksualnie nadaktywny - druga

opcja  wydawała  mi  się  bardziej  prawdopodobna.  Bo  co  do  tego,  że  Wachtman  jest

gangsterem,  nie  miałem  żadnych  wątpliwości.  Przekonałem  się  o  tym  na  własnej

skórze.

Dopiero  późnym  wieczorem,  zanim  poszedłem  spać,  wyciągnąłem  ilustrację  z

upiornej  książki.  Tym  razem  udało  mi  się  skoncentrować  wyłącznie  na  hordzie

nieprzyjaciół  nacierającej  na  Sewastopol.  Wydawało  się,  że  im  dłużej  patrzę,  tym

bardziej  czerń  się  zmienia,  przelewa,  pojawiają  się  w  niej  kontury  i  obrysy;  były  mi

obce,  a  jednocześnie  intuicyjnie  je  rozpoznawałem.  Musiałem  dobrze  znać  istoty

ukryte  przed  zwykłym  wzrokiem  wybitnego  artysty,  ich  mocne  i  słabe  strony.

Musiałem - ponieważ kiedyś udało mi się je pokonać. Tylko jak? Co było dalej? Co się

stało  po  zwycięstwie,  po  którym  głębsze  sfery  pozostały  zamknięte,  a  świat  ludzi

uniknął  najgorszego?  Kto  ukrywał  się  w  mojej  głowie,  jaki  pasożyt,  demon  czy  inny

potwór? Porzuciłem te rozmyślania, prowadziły donikąd.

* * *

Rano wyszedłem na zewnątrz. Rtęć w termometrze sięgała już tylko do czterdziestej

drugiej kreski poniżej zera. Nocą spadł świeży śnieg - wielkie, idealne płatki lśniące w

świetle pochmurnego dnia i błyskach gazowych grzejników. Wyżej musiało być cieplej

niż tu, przy ziemi, inaczej nie mogłyby się uformować. Albo przywiał je skądś wiatr,

który nad Ostrawą zderzył się ze ścianą chłodu i stracił impet.

Początkowo  zamierzałem  zostawić  Micumę  w  stajni,  ale  chciała  się  przejść.

Podejrzewałem,  że  szukała  okazji,  by  podłączyć  się  do  starych  komputerów  albo

rozpadających  się  sztucznych  inteligencji,  którymi  naszpikowano  miasto  w  czasach

jego świetności. O nic jednak nie pytałem, to nie moja sprawa.

Brodziliśmy  przez  zaspy,  mijając  brygady  porządkowe  ze  zwykłymi  łopatami  i

automatycznymi koparkami. Śnieżny skuter ciężarowy dumnie brnął przed siebie, na

skrzący się puch pomału opadały czarne kropki popiołu. Dwa czy trzy razy udało mi

się  dostrzec  wystające  z  zasp  ręce  albo  nogi  zamarzniętych.  Nikt  ze  spieszących  się

przechodniów nie zwracał na nich uwagi.

Przy  skręcie  do  węższego,  nieodśnieżonego  przejścia  zauważyłem  dwóch

zawiniętych w dywany i worki żebraków.

- Przy morowym słupie są dwa zamarznięte trupy - powiedział jeden z nich.

- No to idziemy.

Minęli mnie, lamentując głośno, że brat jednego z nich zamarzł, a oni nie dotarli

do niego na czas.

Chwilę potrwało, zanim zrozumiałem, dlaczego tak bardzo im na tym zależało - i

dlaczego teraz spieszyli się do trupów innych biedaków.

* * *

W  końcu  dotarliśmy  do  szpitala  akademickiego  -  skupiska  budynków  i  niedawno

zadaszonych  placów.  Proste,  funkcjonalne  klocki  z  nielicznymi  oknami  pasowały  do

starej  architektury  z  ambicjami  estetycznymi  jak  pięść  do  nosa.  Od  okolicznej

zabudowy  kompleks  szpitalny  dzielił  wolny  plac,  cały  usiany  wylotami  systemów

wentylacyjnych, które biegły przez podziemia.

Zamierzałem  pójść  prosto  do  szpitala,  żeby  się  rozejrzeć,  ale  kiedy  zobaczyłem

stanowiska  strzeleckie  na  dachach  okolicznych  domów  i  betonowych  baraków

kompleksu,  zmieniłem  zdanie.  Najpierw  musiałem  się  dowiedzieć,  czego  tak  pilnie

strzeżono.

Służby porządkowe pracowały tu intensywniej niż w innych miejscach. Warstwa

śniegu w bezpośredniej okolicy szpitala została odgarnięta, tu i ówdzie zalegała jakaś

nieusunięta  hałda.  Chodnikami,  które  prowadziły  do  osadzonych  na  ciężkich

zawiasach  głównych  drzwi  szpitala,  kroczyły  pomału  zastępy  ludzi.  Czasami

przejechał między nimi skuter śnieżny albo pojazd gąsienicowy.

Jakby  od  niechcenia  spacerowałem  w  podcieniu  kamienic,  oglądałem  sklepowe

witryny,  o  dziwo,  niepokryte  polistyrenem,  i  rozglądałem  się  ukradkiem.  W  pobliżu

szpitala powstała enklawa dobrobytu w środku całkiem zwyczajnej dzielnicy. Domy w

tej  okolicy  były  okazalsze,  wpychały  się  jeden  na  drugi  pod  różnymi  kątami,

zostawiając  naokoło  sporo  wolnej  przestrzeni.  Z  trzech  stron  plac  otaczały  arkady  z

licznymi  sklepami  i  przejściami  do  cieplejszych  podziemi.  Przemarznięte  fasady

ożywiały nieco okna, za którymi kryły się pomieszczenia mieszkalne, za to obszar na

tyłach szpitala leżał odłogiem. Szara, oszroniona ściana starej hali fabrycznej ginęła w

zaspach.

Zerwał się wiatr, porwał nieco śniegu i utworzył wir, który przez chwilę kołysał się

w miejscu, a potem ruszył w stronę ludzi, coraz szybszy, większy, silniejszy  - i nagle

się rozsypał, jakby ktoś go zdmuchnął. Usłyszałem tylko szelest puchu padającego na

ziemię.  Jeden  z  moich  amuletów  zrobił  się  gorący.  Po  co  ktoś  używał  czarów,  by

zlikwidować zwykły wietrzny wir? Dziwne.

Zawróciłem  jak  ktoś,  kto  pomylił  drogę,  i  przy  najbliższej  okazji  zszedłem  do

przyjaźniejszego podziemia.

Rtęć  w  termometrze  wskazała  dwadzieścia  pięć  stopni  więcej  niż  na  górze,  ruch

też  był  tu  intensywniejszy.  Mroźna  cisza  ustąpiła  okrzykom  sprzedawców  ze

straganów z gorącym jadłem i napitkiem. Dwaj mężczyźni z automatami przyglądali

mi  się  podejrzliwie.  Kiedy  kupiłem  wielki  plastikowy  kubek  grzanego  wina  i

zorientowali się, że Micuma należy do mnie, przestali się mną interesować.

Szedłem  dalej,  popijając  wino,  i  obserwowałem.  Podobnych  patroli  było  tutaj

więcej,  w  regularnych  odstępach  czasu  meldowali  coś  przez  telefony  wiszące  na

ścianach blisko ich posterunków. O dziwo, żebraków i bezdomnych też kręciło się tu

wielu.  Z  pewnością  nie  wyganiano  ich  stąd  z  taką  gorliwością  jak  na  górze,  może

dzięki bliskości szpitala.

Nic  nie  wskazywało  na  to,  że  dowiem  się  czegoś  więcej,  dalej  się  tak  kręcąc,  co