Выбрать главу

najwyżej zwróciłbym na siebie uwagę patroli. Zatrzymałem się na jeszcze jeden kubek

grzanego wina.

- Jak tam dzisiaj jest? - sprzedawca zagadał do mizernego mężczyzny w rozpiętej

baranicy i wełnianej czapce.

- Całkiem dobrze, spokojnie.

Rozmawiali  jak  dwaj  ludzie,  którzy  znają  się  od  dawna.  Mężczyzna  nie  płacił  za

wino.  Odchodząc,  spojrzał  na  mnie  przelotnie.  Miał  zainstalowany  porządny

wzmacniacz  nerwowo-indukcyjny.  A  zatem  okolic  szpitala  nie  pilnowali  tylko

przeciętni ochroniarze z karabinami.

* * *

W  drodze  powrotnej  zaszedłem  do  restauracji,  o  której  czytałem  w  jednej  gazecie.

Podobno wyjątkowo dobrze tam gotowali, a autor artykułu rozpływał się w zachwycie

nad panującym w lokalu ciepłem. Pewnie dostał porządne honorarium, bo wiatr hulał

tam aż miło. Z drugiej strony termometr rzeczywiście wskazywał zaledwie dwanaście

stopni mrozu, a serwowane potrawy nadawały się do jedzenia. Miejscowi nie byli tak

wybredni jak ja.

Oprócz posiłku dla siebie zamówiłem też pięć porcji naleśników na wynos. Kelner

wydawał się wprawdzie nieco zaskoczony, ale nie skomentował tego. Wiedziałem, że

po długim pobycie na mrozie Micuma będzie potrzebowała cukru.

W kominku huczał ogień, łakomie pożerał jedną bryłę węgla za drugą. Miotał się,

bezskutecznie  usiłując  ogrzać  pomieszczenie.  Naczynia,  w  których  podawano

potrawy, miały grube ścianki, żeby jak najdłużej trzymały ciepło.

Nie  zauważyłem,  kiedy  ten  człowiek  wszedł  do  restauracji,  lecz  kiedy  wstał  od

stołu, od razu wiedziałem, że zmierza w moją stronę. Był czarny - czarny w środku, a

ten  kolor  stopniowo  przedzierał  się  na  zewnątrz,  zamaskowany  jedynie  cieniutką

warstwą normalności. Gdy spojrzałem na niego Okiem, wyglądał niczym perforowany

grzyb  tuż  przed  rozpadem.  W  rzeczywistości  był  blady,  miał  wąskie,  zsiniałe  usta  i

ciemne  oczy.  Uznałbym  go  za  upiora,  gdyby  nie  przecinająca  jego  twarz  blizna  w

kształcie tureckiej szabli. Oko nie sporządziło termoobrazu.

Zatrzymał  się  przy  moim  stole  i  spojrzał  z  wysokości  stu  dziewięćdziesięciu  na

kość wysuszonych centymetrów.

- Rozpowszechnia pan nieprawdziwe informacje na mój temat - odezwał się cicho.

- Porozmawiajmy.

Wiedział,  czym  jestem.  Ani  Oko,  ani  tylko  w  połowie  ludzkie  proporcje  mojego

ciała  nie  umknęły  jego  uwadze.  Oglądał  mnie  na  różne  sposoby,  na  wielu

płaszczyznach  egzystencji.  Talizmany  pulsowały  panicznie,  na  przemian  paliły  i

mroziły, trzeszczały na srebrnych łańcuszkach.

Mimo  to  nie  bał  się,  tylko  przyglądał  z  ciekawością  entomologa  stojącego  przed

wyjątkowo ciekawym eksponatem, jakby chciał mnie dołączyć do swojej kolekcji.

- Zapewne pan Martowski.

Przez  ostatnie  dni  przy  każdej  okazji  szerzyłem  plotki,  że  jego  usługi  nie  są  już

tym, czym dawniej. Nikt się chyba nie zorientował, co chcę w ten sposób osiągnąć, ale

w  końcu  wieści  dotarły  także  do  niego.  I  oto  przybył,  najemny  zabójca  we  własnej

osobie.

-  Tak.  Wiele  pan  ryzykował  swoim  nierozważnym  działaniem,  jest  pan  tego

świadomy?

Na  jego  twarzy  wciąż  malowała  się  obojętność,  lecz  wewnątrz  aż  gotował  się  z

wściekłości. Płonęła w jego asfaltowych oczach.

- Spróbuje mnie pan zabić natychmiast czy pogadamy sobie trochę?

- Spróbuję? - prychnął z wyższością.

Wzruszyłem ramionami i skinąłem na kelnera.

-  Najlepszy  koniak,  jaki  macie.  A  może  woli  pan  coś  innego?  -  Spojrzałem  na

Martowskiego.

Zatrzymała go ciekawość, nie strach.

- Koniak to dobry wybór.

Usiadł,  dłonie  złożył  między  udami  i  przyglądał  mi  się  wyczekująco.  Jak

grzechotnik, kobra? Nie, jego spojrzenie, choć nieludzko spokojne, było inteligentne.

Czekał i analizował.

Napiłem się i poczekałem, by i on to zrobił.

- Koniak to jedna z moich pasji. Ten jest naprawdę bardzo dobry - ocenił.

Miał długie, szczupłe palce i dłonie. Mimo imponującego wzrostu nie ważył więcej

niż osiemdziesiąt kilogramów.

-  A  jaka  jest  pańska  największa  pasja?  -  zapytałem,  choć  doskonale  znałem

odpowiedź.

Ktoś zapalił cygaro, dobre, drogie cygaro. Zauważyłem, że wiele osób w Ostrawie

pali tylko ze względu na poczucie bliskości ognia noszonego ze sobą.

- Moja praca.

- Z jej powodu tu jestem.

-  Kwestionowanie  mojego  profesjonalizmu,  mojej  sztuki  tylko  po  to,  żeby  się  ze

mną spotkać i dać zlecenie, wydaje mi się co najmniej osobliwe.

- Nie zamierzam panu niczego zlecać. Kiedy chcę czyjejś śmierci, zabijam go sam.

Interesuje mnie Wachtman.

To  nazwisko  sprawiło,  że  napiął  się  niczym  struna;  jego  lewa  dłoń,  wciąż

spoczywająca między udami, nawet nie drgnęła, ale założyłbym się o połowę swojego

honorarium, że Martowski trzyma w niej broń. Małokalibrową broń palną albo długą,

cienką klingę. Takie zabawki pasowały do jego subtelnych dłoni i długich palców.

Rzeczywistość  trochę  się  poplątała,  na  stole  obok  zmaterializował  się  jeden  z

posłańców śmierci. Nie wiedziałem, którym z nas jest bardziej zainteresowany i jaki

sposób zejścia z tego świata reprezentuje.

-  Nie  składam  reklamacji.  Po  prostu  sprawdzam,  jak  się  stało  to,  co  się  stało  -

powiedziałem pojednawczo i dolałem nam koniaku.

Musiałem  się  skoncentrować,  ponieważ  robiłem  to  Ręką.  Jeśli  Martowski

wiedział,  co  skrywa  się  pod  specjalną  rękawicą,  w  żaden  sposób  nie  dał  po  sobie

poznać, by przebywanie w zasięgu Kleszczy mu przeszkadzało.

- Nawet najlepszym zdarza się popełnić błąd - dolałem napalmu do ognia.

Asfalt w jego oczach znowu płonął.

Kolejne  splątanie,  posłańców  było  już  dwóch.  Ten  nowy  należał  do  typów

kontaktowych, ubiory i kawałki imaginowanego ciała opadały z niego podobnie jak z

ofiar,  którym  towarzyszył,  gdy  żegnali  się  ze  światem.  Zakładałem,  że  Pan  Śmierci

zjawi  się  po  mnie  osobiście.  A  może  nie  przywiązywał  do  naszego  spotkania  aż  tak

wielkiej wagi i posłał tych pomagierów, żeby mu opowiedzieli co i jak. Chyba byliśmy

jego ulubieńcami.

- Wachtman zginął - oświadczył Martowski i uspokoił się.

Rozczarowani posłańcy śmierci zniknęli.