- Tego nikt nie kwestionuje - przytaknąłem. - Chcę tylko wyjaśnić, jak to możliwe,
że znowu żyje. Może zabił pan jego sobowtóra.
To go znowu uraziło.
- Nikt nie wysyła sobowtóra na spotkanie z kochanką.
- A technika strzału? Czy jego śmierć nie była iluzją? Ostatnią obroną przed
skrytobójstwem?
Znowu zapadła cisza, tym razem już nienasycona śmiercią.
Chwyciłem butelkę, zabulgotał nalewany koniak, a jego woń przybrała na sile.
Martowski zakręcił zawartością kieliszka i rozejrzał się.
- Tutaj się relaksuję, nie rozmawiam o pracy. Przekonam pana. Pokażę, jak
wykonałem zlecenie. Nie będzie pan miał już żadnych wątpliwości. Gdzie pan
mieszka? Przyjdę po pana... - zawahał się - pojutrze rano.
Nie miałem ochoty podawać mu swojego adresu, ale przecież mógł go sam bez
problemu ustalić. Czysta kurtuazja - jednak nadal miałem wrażenie, że
kwestionowanie jego profesjonalizmu nie zostało mi zapomniane.
- Zatem jesteśmy umówieni - zgodziłem się i podałem mu adres. - Dokończymy? -
Pokazałem na butelkę. - Szkoda zostawić tak dobry trunek.
Przytaknął.
Siedzieliśmy w milczeniu, popijaliśmy i obserwowaliśmy jeden drugiego.
Psychicznie Martowski prezentował się jak doskonały monolit, zrównoważona istota
bez słabości, żądz, które byłbym w stanie odczytać. Nie miałem pojęcia, o czym
myślał. Czasami wbijał we mnie czarne spojrzenie, regularnie wyciągając rękę po
kieliszek z koniakiem.
Skończyliśmy jednocześnie. Bez żadnego słowa Martowski podniósł się i opuścił
restaurację. Uregulowałem jeszcze rachunek, po czym poszedłem w ślady zabójcy.
* * *
Wieczorem wybrałem się do dzielnicy, w której poznałem Evelyn. Nie za wcześnie,
kiedy na zamarzniętych ulicach Ostrawy ożywa intensywny jak na zimę ruch, ani nie
za późno, kiedy potęgujący się mróz i zmęczenie przepędzają wszystkich do domu,
cokolwiek słowo „dom” oznacza.
Przez te kilka tygodni nic tu się nie zmieniło. W podcieniach dających iluzję
ciepła, przy wejściach do podziemi i hal, nagrzewanych huczącymi palnikami, stały
opatulone kobiety. Odsłaniały przed przechodniami twarze, a te najodważniejsze albo
najbardziej zdeterminowane również płaszcze, by ewentualny klient mógł popatrzeć,
na co wyda swoje pieniądze. Tym razem naciągnąłem kaptur na czoło, zakryłem
twarz, jak tylko się dało, i zgarbiłem się.
Wlokłem się oblodzonym chodnikiem krokiem starca, niepewnie schodziłem
przechodniom z drogi, jakbym się ich obawiał. Pierwsza prostytutka, którą spotkałem,
nie poświęciła mi nawet odrobiny zainteresowania, druga, kilka metrów dalej, ledwo
na mnie spojrzała. Miała piękną, regularną twarz, krzykliwie umalowane usta i
ciemne cienie pod oczami. Zwróciłem na siebie jej uwagę, tym razem na dłużej.
Zamiast mojej twarzy widziała tylko ciemność.
- Nie wyglądasz na takiego, któremu by stanął - stwierdziła głośno.
Kurewka, z którą dzieliła wspólny kawałek chodnika w podcieniach, zachichotała.
- Jestem skromny - zachrypiałem.
- A co byś chciał? - zainteresowała się.
- Może chce go tylko ogrzać - usłyszałem za plecami.
Z ich punktu widzenia w hierarchii społecznej stałem niżej niż dogorywający
staruszek jedną nogą w grobie. Nieczęsto spotykały kogoś bardziej żałosnego od
siebie, więc teraz sobie używały.
- Mam pieniądze - powiedziałem.
- Serio, stary? A to co innego, z przyjemnością ci go rozgrzeję, rozpalę nawet -
zmieniła ton dziwka z pomalowanymi oczyma.
To miała być rubaszna figlarność, ale brzmiała inaczej. Dziwka stanęła przy mnie,
postrzępiona mufka, w której do tej pory chowała ręce, zaszeleściła. Pod moją kurtkę
dostało się zimne powietrze i jeszcze zimniejsza stal.
- No to wyskakuj z nich, stary, jak nie chcesz, żebym ci wypruła flaki. Żebraków
kanibali w okolicy nie brakuje, do rana nie zostałby z ciebie nawet kawałeczek.
Z bliska jej twarz wyglądała o wiele gorzej - skóra pokryta bliznami pozostałymi
po jakiejś chorobie, z ogromnymi, zapchanymi porami i głębokimi zmarszczkami.
Czułem napór noża, jej bliskość i nagle pożądliwie sapnąłem. Miałem na nią
ochotę. Kleszcze zgrzytnęły, przycisnąłem je mocniej do biodra.
- Boisz się, nie? Słusznie. Kasa, dziadku - nakręcała się coraz bardziej.
Może mógłbym to zrobić tutaj, wziąć ją od razu na chodniku, zaspokoić skrywaną
tuż pod powierzchnią żądzę, a potem wziąć na spytki jakąś inną? Pokusa była wielka,
taka wielka. Dziwka groziła mi nożem, zatem czemu miałbym tego nie zrobić? Ale co,
jeśli pozostałe uciekną? Co wtedy? Szukałem logicznego uzasadnienia, dlaczego
miałbym sobie nie ulżyć tu i teraz.
- Kasa!
Gdybym był człowiekiem, nóż pewnie by już przeciął skórę na brzuchu. Nie
potrafiła się nim posługiwać, coraz bardziej się z tym zdradzała. Zacząłem się trząść, a
na podniebieniu poczułem smak krwi. Byłem podniecony, jak wtedy... Nie, lepiej nie
przywoływać tego wspomnienia.
Zacisnąłem pięść, na tyle mocno, żeby nie drgnęła, i na tyle lekko, żeby nie
połamać sobie kości.
Zrobiłem to prawą ręką. Nie mogłem ufać Kleszczom.
- Dostaniesz pieniądze, jeśli powiesz, gdzie znajdę Evelyn, czyli Val -
wyszeptałem, żeby nikt więcej mnie nie usłyszał.
Coś w moim głosie musiało zdradzić, jakie uczucia się we mnie kłębią. Dziwka
znieruchomiała. Kaptur zsunął się trochę - zobaczyła moją twarz.
- Nie krzycz - poradziłem jej. - Podniecam się, kiedy krzyczycie.
Nie wiedziałem, czy zdołałbym się opanować.
- Gdzie znajdę Val? - powtórzyłem.
Jeśli ja się chwiałem, to ona trzęsła się jak osika w szponach huraganowego
wiatru. Zastanawiała się, widziałem, jak usiłuje sobie przypomnieć albo wymyślić
jakieś zgrabne kłamstwo. Sądząc po mozaice impulsów przemykających tuż za kością
czołową, naprawdę się starała.
Pozostałe prostytutki czekały na rozwój sytuacji. Gdybym zginął, zaczęłaby się
kłótnia i bijatyka o zawartość moich kieszeni i ubrania.
- Angelino? - dziwka odezwała się tylko nieznacznie drżącym głosem. - Nie
przypominasz sobie, gdzie Kli widziała Val?
- Podobno gdzieś na ulicy Kościelnej - odpowiedziała obojętnie Angelina. - Ma