Kawałek dalej leżały potężne zwały śniegu z wykopanymi w nich przejściami.
Prowadziły do zasypanego domu, którego właściciel wykorzystał dostatek wolnego
miejsca i nadmiar śniegu do ocieplenia i ochrony budynku. Zabawne. Przed tunelem
prowadzącym do wnętrza białej góry, pomiędzy dwiema ogromnymi, mającymi dobre
sześć metrów marchewkami wyciosanymi z lodu, znajdowała się drewniana deska z
czarno-białym napisem „Warzywa”. Ni mniej, ni więcej.
Mijając wejście do tego ogromnego igloo, zauważyłem wychodzącą z niego
żwawym krokiem kobietę w białym niedźwiedzim futrze. Za nią dreptał mężczyzna w
kombinezonie roboczym, na który miał narzucony barani kożuch.
- Cena, którą pani zaproponowałem, nie jest wcale taka zła, jak pani twierdzi! -
mamrotał rozgorączkowany.
Wyglądał na wściekłego, ale raczej na siebie niż na porządnie ubraną klientkę,
którą odprowadzał.
Kobieta właśnie zakładała kapelusz z nausznikami, w drugiej ręce trzymała
zarękawek, też z niedźwiedziego futra, tym razem brunatnego.
- Zaproponowałam panu długoterminową współpracę z niezwykle atrakcyjną
zaliczką. Dzięki niej mógłby pan rozwinąć swoje podziemne szklarnie. Cenę, którą z
kolei pan zaproponował, mogę dostać gdziekolwiek indziej przy jednorazowym
zamówieniu takiej ilości towaru - odparła spokojnie.
Coś mnie tknęło, znałem ten głos. Zwolniłem, okrążając zaspę, zatoczyłem
większe koło, niż musiałem, i spojrzałem z ukosa w oczy kobiety. Evelyn. Już nie
kurewka Evelyn, ale dama Evelyn, energiczny człowiek, który do czegoś dąży. Oko
zajrzało aż pod warstwę futer. Walczyła z nerwowością, wątpliwościami,
niepewnością. Serce jej waliło, policzki płonęły z emocji, a zwoje mózgowe, szaleńczo
aktywne, rozpaliły się do białości. Evelyn. Nie dawała po sobie nic poznać.
- Niech będzie - zgodził się sprzedawca i właściciel sklepu zarazem, kiedy zeszli ze
starannie omiecionej ścieżynki i pod nogami zachrzęściła im grubsza warstwa śniegu.
- Dobrze. - Odwróciła się i skierowała z powrotem do białego tunelu. Oko
pokazało mi, jak bardzo jej ulżyło. - Szczegóły omówimy od razu.
Sprzedawcy, który chciał za nią nadążyć, poślizgnęła się noga. Musiał przystanąć
raptownie, by utrzymać równowagę. Przez chwilę gapił się na mnie.
- Pan z nią? Jeszcze nie dzwoniłem do Bargy’ego. - Popatrzył przy tym na
nadmuchiwany namiot, do którego zmierzałem.
- Nie - odpowiedziałem. - Kim ona jest? - zapytałem, nie licząc zbytnio na
odpowiedź.
- Jakaś wariatka. Kupiła ten wielki budynek naprzeciw kościoła i założyła w nim
sierociniec. Chce u mnie kupować warzywa i owoce. O ile nie zwinie się w ciągu pół
roku, zrobię świetny interes. W przeciwnym razie nie wygrzebię się z długów.
- A o co chodzi z tym Bargym?
- Siedzi u niego jej ochroniarz - powiedział cicho, ale potem uświadomił sobie, że
za dużo gada, i zniknął w przejściu do swojego królestwa.
Zimno nacierało coraz mocniej, miałem wrażenie, że nogi i ręce są już tylko w
połowie moje. Nie bez trudności doczłapałem do Bargy’ego. Zanim zdążyłem
cokolwiek powiedzieć, stał już przede mną kubek gorącego napoju.
Tym razem miód.
- A co, jak nie będę miał czym zapłacić? - zapytałem straganiarza, karczmarza i
barmana w jednej osobie, który stał za prostą drewnianą ladą i obsługiwał grzejniki,
ciągle coś mieszał albo nalewał czterem gościom siedzącym przy jednym z dwóch
stolików.
- No to będę stratny. - Wzruszył ramionami. - Jakoś to zniosę.
Położyłem na stole koronę.
- Wystarczy na jeszcze jedną porcyjkę?
- Na cztery - odparł zwięźle i błysnął w uśmiechu zębami.
- No to jeden za drugim. - Usiadłem plecami do lady jak najbliżej grzejników.
* * *
Zamierzałem poprosić Evelyn o pomoc. Tylko ją tu znałem i tylko jej mogłem zaufać.
Chciałem, żeby wybrała się do szpitala akademickiego, a potem mi wszystko
opowiedziała, opisała okolicę, lekarzy, swoje wrażenia. Wolałem nie pokazywać się
tam wcześniej, niż to konieczne. Już same środki bezpieczeństwa, jakie
przedsięwzięto, sugerowały, że coś jest nie tak. Evelyn nie ryzykowałaby zbyt wiele,
sowicie bym ją wynagrodził, pieniędzmi albo w inny sposób. Jej życie zmieniło się
nieoczekiwanie - nie chciałem jej narażać, nie należałem do świata, w którym się teraz
obracała. Plastik skrzypnął, powiew lodowatego powietrza niemiłosiernie
przypomniał, jaka temperatura panuje na zewnątrz. Nie podniosłem się, nie czułem
żadnego zagrożenia i nie zamierzałem odwracać twarzy w stronę mrozu.
- Czy mogę się przysiąść?
Kolejny głos, który znałem. W tym zakątku ulubionego przez bogów mrozu miasta
stawili się chyba wszyscy moi znajomi.
- Oczywiście - przytaknąłem i spojrzałem na swoją pracodawczynię.
Wyglądała ciągle tak samo. Nieprzystępna, opanowana, ale w pewien sposób
wyrozumiała i... litościwa?
- Coś panu przyniosłam. Pod jednym warunkiem.
Barman rzucił mi krótkie spojrzenie. Kiwnąłem głową, przyniósł więc drugą
porcję miodu.
- Dziękuję. - Uśmiechnęła się.
To nie był pozór uśmiechu, lecz pełny, chociaż krótki uśmiech, który na jedno
uderzenie serca całkiem ją odmienił.
- Co to takiego i jaki to warunek? - wróciłem do tematu.
Położyła na stole podłużną paczuszkę owiniętą czarnym aksamitem ze srebrnym
hartem. Czy była to jedynie ozdoba, czy też w ornamentach skrywało się coś więcej?
Energicznymi, ale zgrabnymi ruchami kobieta rozwinęła paczuszkę i wystawiła jej
zawartość na niebieskawe światło grzejników. Nóż. Pochyliła się i oparła o krzesło,
obserwując mnie wyczekująco.
Znów poczułem się, jakbym umierał, mimowolnie skrzywiłem twarz w grymasie
bólu. Ciągle nie mogłem sobie poradzić ze wspomnieniami tego, co mi zrobili
tajemniczy siepacze Waarda.
- Jaki to warunek? - wycharczałem.
Chciałem Noża, i to bardzo. Przez ten cały czas, kiedy go używałem lub on używał
mnie - w przypadku bogów zamkniętych w przedmiotach nigdy nie można być
pewnym - zdążył wrosnąć mi w serce. Bez niego czułem się niekompletny.