Выбрать главу

Uświadomiłem  to  sobie  właśnie  teraz,  kiedy  jego  widok  przepalał  się  do  mojego

mózgu.

-  Dowiedziałam  się,  że  chciał  pan  rozmawiać  z  panem  Waardem.  I  że...  nie

skończyło się to dla pana zbyt dobrze.

Zacisnąłem zęby.

- Można tak powiedzieć.

-  Kolejną  próbę  podjęcia  rozmowy  proszę  odłożyć  na  później,  do  czasu,  kiedy

przestanie pan pracować dla mnie. To jest warunek.

Mogłem przestać w każdej chwili.

- Uczciwy.

Przesunęła  Nóż  w  moją  stronę,  nie  dotykając  go  jednak.  Ostrożnie  ująłem

rękojeść... Wystarczyło jedno dotknięcie i już wiedziałem, że to ON, żadna podróbka.

Jeszcze  ostrożniej  włożyłem  go  do  pochwy  przy  pasie.  Może  to  tylko  złudzenie,  ale

czułem,  że  Nóż  jest  zadowolony.  Jakby  wrócił  w  miejsce,  które  szczególnie  sobie

upodobał.

- Jak tam postępy w pracy? - kobieta zmieniła temat.

- Są. - Wzruszyłem ramionami. - Skupiłem teraz uwagę na szpitalu.

Nie miałem jej nic więcej do powiedzenia, więc milczałem.

- Śledztwo zaprowadziło pana aż tutaj? - Spojrzała na mnie pytająco.

Tak jak poprzednio płaszcz miała niedbale spięty zapinką, znowu kłębiła się pod

nim ciemność - ciemność nieprzenikniona, odporna na światło żarówek.

-  Zaprowadziło,  ale  to  ślepy  zaułek  -  przyznałem.  -  Muszę  się  rozejrzeć  gdzie

indziej.

Pokiwała ze zrozumieniem głową, dopiła miód.

- Dziękuję - powiedziała na pożegnanie i wyszła na mróz.

* * *

Oparty o niski murek starałem się ignorować ostry wiatr, który sprawiał, że czułem się

jak ryba w zamrażarce. W dole, na ulicach, nie miał nawet połowy tej siły. Budynek,

na  który  się  wspięliśmy  z  Martowskim,  już  dawno  został  opuszczony.  W  kilku

miejscach  dach  załamał  się  pod  ciężarem  śniegu,  a  ten  stopniowo  zasypywał  jedno

piętro  po  drugim.  Całość  musiała  kiedyś  runąć,  to  była  już  tylko  kwestia  czasu.

Miejscowi mieli na głowie ważniejsze zmartwienia.

Zostawiliśmy za sobą podwójny szereg szybko znikających śladów.

- Właśnie to miejsce wybrałem - rzekł Martowski, kiedy oczyścił murek z wysokiej

śniegowej czapy.

Przed nami rozpościerał się widok na chaos dachów, martwych kamienic, starych

i  nowych  wież  wydobywczych.  Czerń  popiołów  i  wyziewów  walczyła  z  bielą  śniegu,

stanowiąc dowód, że tutaj wciąż żyli ludzie.

- Ten budynek z mnóstwem neonów, tam, po prawej, to teatr. Niezadaszony plac

z  gazowym  grzejnikiem,  który  działa  tylko  przed  przedstawieniem  i  po  nim  -

tłumaczył Martowski.

Już wiedziałem, na co wskazuje. Spora odległość, co najmniej sześćset, siedemset

metrów.  Gdyby  Wachtman  był  zwykłym  człowiekiem,  odniósłby  ranę  ciężką,  ale  nie

śmiertelną.  Oczywiście  pod  warunkiem,  że  snajper  dysponowałby  odpowiednim

sprzętem.  Wachtman  był  jednak  gangsterem,  nigdzie  się  nie  ruszał  bez  obstawy,  a

jego  ciało  nafaszerowano  czarami,  które  skutecznie  chroniły  go  przed  wszystkim  z

wyjątkiem najzwyklejszego okaleczenia.

- Sześćset siedemdziesiąt dwa metry, czterdzieści centymetrów - Martowski podał

dokładną odległość.

Za każdym razem, kiedy rozmowa schodziła na temat pracy, jego głos stawał się

ludzki, mniej spięty i drżący, a oczy wyglądały niemal normalnie. Martowski wyglądał

jak żywy człowiek tylko wtedy, gdy mówił o zabijaniu.

- Jechał do teatru sam? - zapytałem.

Gdzieś  daleko  na  niebie  buchnął  białoniebieski  płomień.  Szybko  zniknął  -

zadziałał  bezpiecznik  uniemożliwiający  wybuch  metanu  podczas  wydobycia  węgla

albo innej działalności przemysłowej.

- Nie, oczywiście, że nie. W przeciwnym razie moje mistrzowskie umiejętności nie

byłyby  w  ogóle  potrzebne.  -  Spojrzał  na  mnie  urażonym  wzrokiem.  -  Czterej

ochroniarze, samochód opancerzony. Ci dwaj, którzy tworzyli krąg wewnętrzny, mieli

pawie ogony.

Zdjął  z  ramienia  wąski  plecak  i  ostrożnie,  niemal  nabożnie,  położył  go  na

oczyszczonym murku.

- Pawie ogony?

- Magiczne tarcze, którymi chronili Wachtmana.

Rozpiął zamek błyskawiczny, mętne światło pochmurnego dnia odbiło się miękko

od ciemnej i doskonale gładkiej powierzchni broni ukrytej w plecaku.

- A pan te tarcze przestrzelił?

Godna  artysty  wychudzona  twarz  Martowskiego,  zbudowana  chyba  z  samych

kości, ściągnęła się w pogardliwy grymas.

-  Nie.  Doświadczeni  ochroniarze,  sprzęt  pierwszej  klasy.  Dostrzegłem  jednak

pewną lukę w systemie. Niewielką, ale pozwoliła mi oddać celny strzał.

Wyprostował  palec  wskazujący  i  dotknął  nim  własnej  skroni.  Przypomniał  mi  w

ten sposób, jak długie ma palce. Fortepianowy wirtuoz śmierci.

- I z tego pan strzelał. - Wskazałem rozłożoną broń.

- Życzył pan sobie, żebym pokazał, jak to dokładnie wyglądało.

Chwycił  lufę,  po  czym  włożył  ją  do  korpusu.  Rozległo  się  stalowe  szczęknięcie,

niepozostawiające wątpliwości, że spojenie elementów jest doskonałe. Uniósł karabin.

Konstrukcja  w  całości  z  metalu,  bez  magazynka  i  mechanizmu  wyrzutowego,

jednostrzałowa,  doskonała  w  swej  prostocie.  Średnica  lufy  mniejsza  niż  w

szybkostrzelnym  dziale  i  większa  niż  w  wielkokalibrowym  karabinie.  Kogoś  o  tak

delikatnej  budowie  jak  Martowski  strzał  oddany  z  tego  karabinu  musiał  zamroczyć.

Niewiarygodne, zabójca posługiwał się nią, nie odnosząc przy tym żadnych obrażeń.

-  Przy  strzałach  z  większej  odległości  do  chronionego  magią  celu  konieczna  jest

odpowiednia siła rażenia. Preferuję raczej większe kalibry - powiedział, jakby czytał w

moich myślach.

Moje wątpliwości były mu na rękę. Mógł się wykazać, chwalić, jak jest dobry.

Z  kolejnym  szczęknięciem  zainstalował  celownik  optyczny,  na  którym  błyszczał

matowo  srebrzysty  napis  „Zeiss”.  Charakter  pisma  jednoznacznie  zdradzał,  że  ten

gadżet został wyprodukowany przez tego samego człowieka co lornetka, którą miałem

w kieszeni płaszcza.

- Chce pan ją sprawdzić? - Z uśmiechem podał mi broń.

- Dziękuję - odmówiłem. - Wystarczy, że popatrzę na teatr przez własną lornetkę.

Pański celownik z pewnością nie jest gorszy.

Wiedziałem, czego mogę się spodziewać po uwięzionym w lornetce demonie, lecz

po tym w urządzeniu Martowskiego - w żadnym razie.