Wzruszył ramionami, otworzył komorę nabojową i włożył do niej długi mosiężny
nabój. Już opierał karabin o murek, ale powstrzymałem go.
- Tej amunicji pan użył?
Spojrzał na mnie, wyprostował się, a jego asfaltowe oczy zaczęły błyszczeć jak
czarne diamenty. Teraz moja niewiedza napawała go dumą z własnych umiejętności.
Pokręcił głową. Rozpiął mu się przy tym kołnierzyk, odsłaniając szyję. Dziwne, że
Martowski jeszcze nie zmarzł. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął coś zawiniętego w
jedwabną ciemnoniebieską chusteczkę z czerwonym monogramem N.M. - M jak
Martowski, N... jak czort wie co. Naprawdę był dumny ze swojej pracy.
Z niemal nabożną czcią odwijał chusteczkę, wystawiając na światło ponurego dnia
czarny nabój pokryty srebrnymi, złotymi i czerwonymi diagramami zaklęć, klątw i
czarów, te jednak stanowiły tylko część zawartej w nich śmiercionośnej siły. Reszta
skrywała się w środku, rozdzielona między ziarenka prochu strzelniczego i wtopiona
w powierzchnię segmentowanego pocisku. A ostatnia, najmniejsza część była zawarta
w samej fizycznej formie. Oko zmieniło ostrość i pokazało mi w jakimś dziwnym
trybie, jak śmierć, zagłada i pomór emanują z naboju, spływają i parują. To był
wytwór szaleńca. Genialnego szaleńca.
Martowski podał mi swój skarb. Zawahałem się. Wprawdzie się bałem, ale
musiałem sprawdzić ten nabój. Musiałem wiedzieć, jak bardzo zabójca jest dobry - i
szalony.
Ledwo chwyciłem nasycony magią kawałek materii, poczułem, jak wysysa ze mnie
życie, szarpie po kawałku, coraz więcej i więcej, szybciej i szybciej. Zwykły człowiek po
kilkudziesięciu sekundach straciłby kilkadziesiąt lat życia; po kilku minutach - cały
swój czas.
Niespiesznie oddałem Martowskiemu nabój, starając się uśmiechać. Nie było
łatwo, ale przynajmniej wyszczerzyłem zęby. Chłód pomógł mi pokonać ospałość.
- Ma naprawdę potężną moc.
Martowski pomału, celebrując każdy ruch, załadował karabin swoim skarbem.
- A teraz wszystko jest dokładnie tak samo jak wtedy, kiedy zabiłem Vika
Wachtmana - oznajmił tryumfalnie.
Nie kłamał, w ogóle nie wątpił, że mu się udało. I nie interesowało go, że trup
chodził dzisiaj między żywymi.
- Przyjrzymy się miejscu, w którym znajdował się obiekt? - zaproponowałem.
Martowski oparł się o murek i przyłożył karabin do ramienia. Z takiej odległości
nie da się strzelać, chciałem go o tym uprzedzić, ale słowa uwięzły mi w gardle - naraz
powierzchnię karabinu pokryły pędy, coraz większe i dłuższe, a po chwili oplotły
również ciało Martowskiego. Broń straciła część błysku, oddając go zabójcy, ten zaś
zrósł się z nią, stając się człowiekiem-karabinem.
- Jestem gotowy - oznajmił metalicznie brzęczącym głosem.
Przytaknąłem, wyciągnąłem urządzenie Zeissa i przyłożyłem do oczu. Z trudem
zniosłem ukąszenie. Demon był wściekły i wygłodniały - już dawno nie wypuszczałem
go na zewnątrz; czułem krew cieknącą po łydce. Ból szybko minął. Albo pomógł mróz,
albo rana błyskawicznie się zrosła, albo po prostu zaczynałem się do tego
przyzwyczajać.
Pole widzenia szybko się rozjaśniło, tak jakby dzisiejszy dzień nie był pochmurny,
a klimat momentami wręcz polarny. Wirujący śnieg i lód zniknęły, pozostał czysty i
doskonały obraz placu przed teatrem.
- Widzi pan tego chłopca? Niesie jakąś paczkę, pod prawym okiem ma pieprzyk
przypominający ziarno kawy.
Demon lornetki bez wahania posłuchał i pokazał mi wzmiankowany obiekt.
Chłopiec miał jedenaście, może dwanaście lat; pośród warstwy swetrów i
pozszywanych kawałków najróżniejszych kożuchów widać było jedynie jego twarz.
- Na skos od niego idzie para, mężczyzna z kobietą - kontynuował Martowski.
Zeiss znał swój fach. Zwykła lornetka nie pozwoliłaby tak szybko zmieniać pola
widzenia.
- Zanim przetnie im drogę, jego głowa pojawi się między nimi. Tylko na chwilę,
ale to wystarczy. Przypuszczam, że to cel równie trudny co Wachtman.
Wiatr świszczał, kryształki lodu rytmicznie uderzały o nasze ubrania, a mimo to
miałem uczucie, że słyszę skrzypienie śniegu pod nogami przechodniów daleko na
placu pod teatrem.
To był ekstremalnie trudny strzał - dosięgnąć chłopca między głowami tej dwójki.
Rzekłbym nawet, że niemożliwy, ale jeśli ktoś miałby podołać, to właśnie Martowski.
Kilka ostatnich kroków.
- Szkoda naboju, zasługuje na lepszą okazję - wycedziłem przez zęby. - Na bardziej
odporny cel.
Napięcie opadło. Oderwałem lornetkę od oczu i zobaczyłem, jak sieć korzeni
zmniejsza się i wreszcie znika, Martowski znowu staje się człowiekiem, a jego karabin
- zwykłą bronią.
- Ma pan rację - powiedział z oczywistym żalem.
- Ale dużo mi pan pokazał. Jestem pewny, że zabił pan Wachtmana. Teraz muszę
sprawdzić, kto się pod niego podszywa.
- Albo kto go ożywił.
Emanował z niego spokój, mimo że nie spuentował strzałem pokazu swojego
kunsztu. Moje uznanie go cieszyło. Zastanawiałem się nad tym, co powiedział.
Wskrzeszenie człowieka to nie taka prosta sprawa, a kiedy ktoś wróci z tamtej strony,
staje się kimś zupełnie innym. Czymś więcej niż człowiekiem i jednocześnie czymś
mniej. I zazwyczaj można to poznać.
- Zawsze pan pracuje na odległość? - zapytałem, kiedy rozmontowywał i składał
swoje narzędzie pracy.
- Tak jest czyściej - odpowiedział z uśmiechem.
Kłamał. Z gazet oraz tego, co ustaliła Micuma, wiedziałem, że kilka zleceń
wykonał również z bliska. Raz w grupie pięciu strzelców - zginęli, zanim zdążyli
sięgnąć po broń. A oprócz tego w Ostrawie działał jeszcze jeden najemny zabójca
najwyższej klasy, którego nazywano Czarodziejem z Pistoletem. Podejrzewałem, że to
drugie wcielenie Martowskiego.
- Rozejrzę się jeszcze po okolicy. - Machnąłem lornetką. - I dziękuję za
demonstrację, jestem pańskim dłużnikiem.
Kiwnął głową, spojrzał na mnie przenikliwie i wrócił po swoich na wpół
zasypanych śladach do włazu, przez który dostaliśmy się na dach.
Poświęciłem kawałek swojego ciała i obejrzałem go przez urządzenie Zeissa.